Szkoła Bogów. Бернар Вербер

Читать онлайн.
Название Szkoła Bogów
Автор произведения Бернар Вербер
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-7999-412-0



Скачать книгу

prawo od biblioteczki stoi fotel i biurko z licznymi szufladami. Na blacie – ptasie pióro zanurzone w kałamarzu. Czyżbym miał zapełnić własnoręcznie te puste stronice?

      W końcu trzeba przyznać, że moje przygody warte są opowiedzenia, o tym jestem przekonany, a ponadto, jak każdy, chciałbym zostawić po sobie jakiś ślad. Ale od czego zacząć? „Dlaczego nie od litery A? – podpowiada mi wewnętrzny głos. – Byłoby to logiczne”. Zatem „A”. Siadam przy biurku i piszę.

      „A… a czy ja mam prawo to wszystko opisać? Nawet teraz, z perspektywy czasu, trudno mi uwierzyć, że ja, Michael Pinson, uczestniczyłem w tak wspaniałej epopei i…”.

      Zastygam z piórem w ręku. Byłem nie tylko Michaelem Pinsonem. W Raju odkryłem, że jako istota ludzka w ciągu trzech tysiącleci przeszedłem różne wcielenia. Byłem myśliwym, rolnikiem, gospodynią domową, rzemieślnikiem, żebrakiem. Byłem mężczyzną, byłem kobietą. Zaznałem dostatku i biedy, dobrego zdrowia i choroby, władzy i poddaństwa. Większość moich istnień była banalna… Niemniej jednak około dziesięciu wcieleń było interesujących. Biała niewolnica w egipskim seraju, rozmiłowana w astronomii; druid uzdrawiający ziołami z lasu Broceliande; żołnierz grający na dudach w saksońskiej Anglii; doskonale władający mieczem samuraj w cesarstwie japońskim; tancerka francuskiego kankana w Paryżu 1830 roku, tańcząca dla niezliczonych kochanków; lekarz, pionier aseptyki chirurgicznej w carskim Sankt Petersburgu…

      W większości przypadków każde z tych szczególnych wcieleń źle się skończyło. Druid, będący świadkiem rzezi i zdegustowany zachowaniem swych współbraci, postanowił odebrać sobie życie. Tancerka popełniła samobójstwo wskutek miłosnego zawodu. Rosyjski lekarz zmarł na gruźlicę. Niemniej, przechodząc z jednego wcielenia do drugiego, w końcu się poprawiłem.

      W moim ostatnim życiu byłem Michaelem Pinsonem i to jego wygląd zachowałem dzisiaj. Podczas ostatniego wcielenia przyjaźniłem się z Raoulem Razorbackiem, który wciągnął mnie w wielką przygodę. Już jako ludzie dorośli i dwaj naukowcy zjednoczyliśmy naszą wiedzę – moją z zakresu medycyny i jego z dziedziny biologii, aby spróbować doświadczenia, które połączyłoby naukę z życiem duchowym: podróży pozacielesnych w poszukiwaniu kontynentu umarłych. Nazwaliśmy to „tanatonautyką”, z greckiego thanatos – śmierć i nautis – badacze. My, tanatonauci, zbudowaliśmy wspólnie tanatodromy, z których mogliśmy wzbić się w przestworza. Cierpliwie przyswajaliśmy sobie techniki opuszczania ciała i wzlatywania dusz w zaświaty. Walczyliśmy o to, by jako pierwsi dotrzeć do Raju, jeszcze przed duchownymi świętych religii. Pokonaliśmy, jedną po drugiej, siedem bram kontynentu umarłych, z determinacją stawiając czoła każdemu nowemu, nieznanemu terytorium. Być tanatonautą znaczyło być pionierem, ale także uprawiać niebezpieczny zawód. Stopniowo odkrywałem tysiącletnie tajemnice, zarezerwowane wyłącznie dla wtajemniczonych. Powiedziałem na ten temat dużo więcej, niż ludzkość była w stanie przyjąć.

      Samolot spadający na mój salon położył kres życiu Michaela Pinsona. Wezwano mnie do nieba.

      Tam, jako Pinson, zostałem oceniony i osądzony za wszystkie dobre i złe uczynki, których dopuściłem się podczas tej ostatniej ludzkiej egzystencji. Na szczęście w czasie procesu miałem prawo do wyjątkowego adwokata: pisarza Emila Zoli, mojego anioła stróża. Dzięki niemu wyszedłem z tego cało i sądziłem, że na zawsze zostałem zwolniony z obowiązku odradzania się jako śmiertelnik.

      Stałem się czystym duchem. Aniołem. Będąc aniołem, dostałem pod opiekę trzech ludzi, którym z kolei ja miałem pomóc wydostać się z cyklu reinkarnacji. Pamiętam tych trzech „klientów”: Igor Czeków, rosyjski żołnierz; Venus Sheridan, amerykańska modelka i aktorka; Jacques Nemrod, francuski pisarz.

      Ale niełatwo jest pomagać ludziom. Edmond Wells, mój mentor w dziedzinie nauki o aniołach, zwykł mówić: „Ludzie bardziej starają się zmniejszyć swoje nieszczęście, niż zbudować szczęście”. To on nauczył mnie, jak oddziaływać na nich pięcioma sposobami: za pomocą snów, intuicji, znaków, mediów i kotów. Tak właśnie uratowałem jednego z moich klientów, Jacques’a Nemroda, dając mu możliwość wyjścia, jeśli tylko będzie chciał, z cyklu reinkarnacji. Co do mnie, miałem prawo opuścić Imperium Aniołów i przejść na wyższy poziom.

      A obecnie, proszę, jestem w… „Aedenie”. Byłem śmiertelnikiem, byłem aniołem. Kim zostanę teraz?

      „Bogiem-uczniem” – powiedział Dionizos.

      Odkładam pióro do kałamarza i udaję się dalej oglądać moją willę. Na prawo od salonu odkrywam pokój umeblowany szerokim łożem z baldachimem. W szafie czeka na mnie około dwudziestu tunik oraz białych tog, identycznych jak ta, w którą jestem ubrany. Przedłużenie sypialni stanowi łazienka. Muszla, wanna, umywalka, wszystko w marmurze, z pozłacaną armaturą. Flakon z szarym proszkiem pachnie lawendą. Puszczona z kranu woda tworzy kremową pianę. Rozbieram się i zanurzam z rozkoszą.

      Zamykam powieki. Słucham mojego serca, które robi…

      15. GOŚĆ

      …Puk, puk.

      Drgnąłem. Znowu smarkaczka? Słyszę ponowne pukanie. Wstaję, by ją przegonić. Idąc, chlapię na podłogę. Jedną ręką przytrzymuję ręcznik wokół bioder, drugą chwytam szczotkę do mycia pleców i tak uzbrojony otwieram drzwi.

      Ale istota za progiem to nie chimera. Stoi przede mną, uśmiechając się, Edmond Wells, mój mistrz wiedzy anielskiej:

      – Powiedziałeś mi „do widzenia”.

      – Powiedział mi pan „z bogiem” – bąkam.

      – Rzeczywiście. „Z … bogiem” to również znaczy „u bogów”. I jak mi się wydaje, właśnie tu jesteśmy.

      Ściskamy się w długim powitaniu.

      Wreszcie odsuwam się, pozwalając mu wejść. Edmond Wells siada wygodnie na czerwonej kanapie w salonie i, jak zwykle nie bawiąc się w długie wstępy, podaje mi informacje:

      – Ten rocznik jest wyjątkowo liczny. W przeszłości brakowało „im” uczniów, więc tym razem zaplanowali wszystko na szerszą skalę. Mnie też pozwolili przybyć.

      Zagadkowy wygląd, spiczaste uszy, trójkątna twarz. Edmond Wells wcale się nie zmienił. Nadal robi na mnie wielkie wrażenie. W swojej ostatniej ludzkiej postaci był entomologiem, specjalistą od mrówek. Lecz jego ulubionym zajęciem było zawsze gromadzenie wiadomości oraz tworzenie mostów łączących istoty z definicji niezdolne do porozumiewania się ze sobą. Chodziło oczywiście o mrówki i ludzi, ale potem także o anioły i istoty ludzkie.

      – Moja willa jest niedaleko twojej, mieszkam na ulicy Drzew Oliwnych w willi 142 851 – powiedział to tak, jakbyśmy byli kolegami spędzającymi wspólnie wakacje. Ja tymczasem szybko ubrałem tunikę, togę i sandały.

      On zwraca się do mnie na „ty”, lecz mnie nie stać na taką poufałość, używam więc formy „pan”.

      – Tutaj dzieją się dziwne rzeczy – mówię szeptem. – Kiedy wylądowałem na plaży, spotkałem Juliusza Verne’a. Zmarł niemal na moich rękach. Rozległa rana w lewym boku. Zamordowany. A Dionizos zapewnił mnie tak po prostu, że widocznie musiał mieć problemy, bo przybył za wcześnie i okazał się zbyt… ciekawy.

      – Juliusz Verne zawsze był pionierem – przyznaje Edmond Wells, na którym ta tajemnicza zbrodnia robi nie większe wrażenie niż na Dionizosie.

      – Zdążył tylko mnie przestrzec, abym nie szedł na górę Olimp. Tak jakby było tam coś przerażającego.

      Edmond Wells zdaje się wątpić. Tymczasem nasze spojrzenia kierują się w stronę okna, za którym w oddali majaczy zarys góry, nadal okrytej