Kod Leonardo Da Vinci. Дэн Браун

Читать онлайн.
Название Kod Leonardo Da Vinci
Автор произведения Дэн Браун
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-8110-000-7



Скачать книгу

niż trzy wieże Eiffla, gdyby je położyć na ziemi jedną za drugą. Budynek wyrastał jak cytadela na tle paryskiego nieba, zapierając dech w piersiach, a ponad dziewięćdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych otwartej przestrzeni między skrzydłami budowli nie robiło takiego wrażenia jak majestat szerokości jej fasady. Langdon przeszedł kiedyś wzdłuż całej długości murów Luwru, pokonując prawie pięć kilometrów.

      Mimo że według szacunków turyście, który chciałby dokładnie obejrzeć wszystkie sześćdziesiąt pięć tysięcy trzysta dzieł sztuki znajdujących się w tym budynku, zajęłoby to jakieś pięć tygodni, większość zwiedzających wybiera skróconą wersję, którą Langdon nazywał „Sprintem przez Luwr” – biegiem przez muzeum, żeby zobaczyć trzy najsłynniejsze dzieła – Mona Lizę i marmurowe rzeźby Wenus z MiloNike.

      Kierowca podjechał i trzymając w dłoni małą krótkofalówkę, wypowiedział po francusku kilka słów, co brzmiało jak wystrzały z karabinu maszynowego.

      Monsieur Langdon est arrivé. Deux minutes.

      Agent zwrócił się do Langdona:

      – Spotka się pan z kapitanem przy głównym wejściu.

      Kierowca ryknął silnikiem i przejechał przez krawężnik. Główne wejście do Luwru górowało w oddali.

      La pyramide.

      Wejście – modernistyczna szklana piramida wysokości dwudziestu jeden metrów, zaprojektowana przez urodzonego w Ameryce chińskiego architekta I. M. Pei, stała się niemal tak sławna, jak samo muzeum, choć była bardzo kontrowersyjna.

      – Podoba się panu nasza piramida? – spytał agent.

      Langdon zmarszczył brwi. Było to oczywiście pytanie podchwytliwe. Jeżeli się powiedziało, że piramida się podoba, zyskiwało się uznanie pozbawionego gustu prowincjusza, a jeżeli się mówiło, że nie, dotknięci czuli się Francuzi.

      – Mitterrand był bardzo odważnym człowiekiem – odparł Langdon wymijająco.

      Nieżyjący już prezydent Francji, który zamówił budowlę, cierpiał, jak mówiono, na „kompleks faraona”, i zapełniał Paryż egipskimi obeliskami, sztuką starożytną i dziełami sztuki znad Nilu.

      – Jak się nazywa kapitan? – spytał Langdon, zmieniając temat.

      – Bezu Fache – odparł kierowca, podjeżdżając pod główne wejście do piramidy. – My nazywamy go le Taureau.

      Langdon spojrzał na niego, zastanawiając się, czy każdy Francuz nosi przedziwne przezwisko wzięte ze świata zwierząt.

      – Nazywacie waszego zwierzchnika Byk?

      Agent, zdziwiony, uniósł brwi.

      – Mówi pan po francusku lepiej, niż się pan do tego przyznaje, monsieur Langdon.

      Mój francuski jest do niczego, pomyślał Langdon, ale moja wiedza na temat zodiaku jest całkiem niezła. Taurus zawsze był Bykiem. Astrologia jest wszędzie taka sama.

      Agent zatrzymał samochód między dwoma fontannami, przed olbrzymimi obrotowymi drzwiami z boku piramidy.

      – Miałem rozkaz zostawić pana tutaj. Mam inne sprawy do załatwienia.

      Langdon westchnął ciężko, wysiadł z samochodu i podszedł do głównego wejścia, gdy tymczasem samochód ruszył z piskiem opon i odjechał. Następnie podniósł dłoń, żeby wybić ręką szybę, ale gdzieś z ciemności poniżej wyłoniła się sylwetka człowieka, który zaczął wchodzić po kręconych schodach. Mężczyzna był potężnie zbudowany, zwalisty, ciemnowłosy, poruszał się na potężnie umięśnionych nogach. Dał Langdonowi znak, żeby wszedł do środka.

      – Nazywam się Bezu Fache – oznajmił, kiedy Langdon przepchnął się przez obrotowe drzwi. – Jestem kapitanem policji i pracuję w Centralnym Biurze Śledczym. – Jego gardłowy, niski głos współgrał z sylwetką… przypominał pomruki nadciągającej burzy.

      Langdon wyciągnął rękę w geście powitania.

      – Robert Langdon.

      Olbrzymia dłoń Fache’a ścisnęła rękę Langdona z siłą imadła.

      – Panie Langdon – hebanowe oczy Fache’a patrzyły prosto w oczy Langdona – proszę za mną.

      Rozdział 4

      Kiedy kapitan Bezu Fache szedł, wyglądał jak rozwścieczony wół – szerokie ramiona odchylał do tyłu, a podbródek mocno przyciskał do klatki piersiowej.

      Langdon schodził za kapitanem po słynnych marmurowych stopniach do zatopionego głęboko w ziemi atrium pod szklaną piramidą. U stóp schodów przeszli między dwoma uzbrojonymi policjantami z karabinami maszynowymi. Sygnał był jasny – tej nocy nikt tu nie wchodzi ani stąd nie wychodzi bez błogosławieństwa kapitana Fache’a.

      Langdon czuł rosnący niepokój. Obecność Fache’a nie była ani miła, ani przyjazna, a atmosfera panująca w samym Luwrze o tej porze przypominała atmosferę pogańskiej świątyni. Schody, niczym wejście do kina, oświetlone były małymi punktowymi lampkami zatopionymi po bokach stopni. Langdon słyszał echo swoich kroków odbijające się od szkła nad głową. Kiedy spojrzał w górę, zobaczył prześwitujące strumienie wody bijącej z fontanny o przezroczysty dach.

      – Podoba się to panu? – spytał Fache, wskazując podbródkiem piramidę.

      Langdon westchnął, zbyt zmęczony, żeby podjąć grę.

      – Tak, wasza piramida jest wspaniała.

      – Blizna na twarzy Paryża – jęknął Fache.

      Pierwsze starcie. Langdon wyczuł, że jego dzisiejszego gospodarza trudno będzie zadowolić. Zastanawiał się, czy Fache miał pojęcie, że ta piramida, na wyraźne życzenie prezydenta Mitterranda, została zbudowana z sześciuset sześćdziesięciu sześciu bloków szkła, a to dziwne żądanie było stałym gorącym tematem rozmów ludzi rozkochanych w konspiracji, którzy utrzymywali, że 666 to liczba szatana.

      Langdon postanowił nie poruszać tego tematu.

      Kiedy schodzili coraz niżej do podziemnego foyer, z półcieni zaczęła się wyłaniać potężniejąca podziemna przestrzeń. Zlokalizowana dziewiętnaście metrów poniżej poziomu ulicy, nowa kondygnacja Luwru o powierzchni ponad sześciu tysięcy metrów kwadratowych rozciągała się jak niekończąca się grota. Zbudowana z marmuru o ciepłym kolorze ochry, współgrającym kolorystycznie z miodowym odcieniem kamiennej fasady Luwru, ta podziemna sala zazwyczaj wibrowała światłem słońca i głosami turystów. Tej nocy jednak była opuszczona i ciemna, a cała przestrzeń emanowała atmosferą podziemnej krypty i chłodu.

      – Gdzie są strażnicy muzeum? – spytał Langdon.

      – En quarantaine – odburknął Fache takim tonem, jakby Langdon chciał swoim pytaniem zakwestionować zasadność jego decyzji. – Rzecz jasna, pozwolenie na wejście uzyskał ktoś, kto nie powinien był się tu znaleźć. Wszyscy nocni strażnicy Luwru są w skrzydle, gdzie ich przesłuchujemy. Teraz aż do rana za bezpieczeństwo muzeum odpowiadają moi agenci.

      Langdon skinął głową, przyspieszając kroku, żeby nie zostawać w tyle za Fache’em.

      – Czy znał pan dobrze Jacques’a Saunière’a? – spytał kapitan.

      – Właściwie wcale go nie znałem. Nigdy się nie spotkaliśmy.

      Fache wyglądał na zdziwionego.

      – Dzisiaj wieczorem mieliście się spotkać po raz pierwszy?

      – Tak. Zaplanowaliśmy spotkanie w recepcji Amerykańskiego Uniwersytetu zaraz po moim wykładzie, ale się nie pojawił.

      Kiedy