Paragraf 22. Joseph Heller

Читать онлайн.
Название Paragraf 22
Автор произведения Joseph Heller
Жанр Юмор: прочее
Серия
Издательство Юмор: прочее
Год выпуска 0
isbn 978-83-8125-631-5



Скачать книгу

wszystkim żołnierzom powbijać niklowe gwoździe w kości udowe i połączyć je z przegubami dłoni kawałkami miedzianego drutu długości dokładnie ośmiu centymetrów, ale nie starczyło na to czasu – zawsze na wszystko brakowało czasu – zresztą podczas wojny trudno było o dobry drut miedziany. Pamiętał również o tym, że mając skrępowane ruchy, żołnierze nie będą mogli należycie padać podczas poprzedzającej defiladę imponującej ceremonii padania bez przytomności i że niewłaściwy sposób przewracania się może wpłynąć na ogólną ocenę eskadry.

      Przez cały tydzień w klubie oficerskim rozpierała go tłumiona radość. Wśród jego kolegów krążyły najróżnorodniejsze domysły.

      – Zastanawiam się, co ta Gówniana Głowa knuje – powiedział porucznik Engle.

      Porucznik Scheisskopf odpowiadał na pytania kolegów tajemniczym uśmiechem.

      – Zobaczycie w niedzielę – obiecywał. – Przekonacie się.

      Tej niedzieli porucznik Scheisskopf zademonstrował swoje epokowe odkrycie ze zręcznością doświadczonego impresaria. Nie odezwał się ani słowem, kiedy inne eskadry przeszły sobie spokojnie przed trybuną swoim zwykłym i głęboko niesłusznym krokiem. Nie zdradził się niczym nawet wtedy, gdy ukazały się pierwsze szeregi jego eskadry maszerującej nowym sztywnym krokiem i oficerowie na trybunie zaczęli wymieniać pełne zdumienia szepty. Dopiero kiedy nadęty pułkownik z nastroszonym wąsem zwrócił ku niemu gwałtownie swoje spurpurowiałe oblicze, Scheisskopf rzucił wyjaśnienie, które zapewniło mu nieśmiertelność.

      – Niech pan spojrzy, panie pułkowniku – powiedział. – Idą bez rąk.

      Po czym rozdał zamarłym w niemym podziwie słuchaczom uwierzytelnione fotokopie jakiegoś mętnego przepisu, na którym zbudował swój wiekopomny triumf. Była to najpiękniejsza chwila w życiu porucznika Scheisskopfa. Wygrał oczywiście konkurs, nawet nie ruszywszy ręką, zdobył na własność czerwony proporzec i zakończył tym samym niedzielne defilady, gdyż w czasie wojny o dobry czerwony proporzec jest równie trudno jak o drut miedziany. Został też natychmiast awansowany, rozpoczynając w ten sposób błyskawiczną karierę. Niewielu było takich, którzy po tym doniosłym odkryciu odmówiliby mu miana geniusza wojskowego.

      – Ten porucznik Scheisskopf to geniusz wojskowy – zauważył porucznik Travers.

      – Tak, to prawda – zgodził się porucznik Engle. – Szkoda tylko, że ten kutas nie chce chłostać swojej żony.

      – Nie widzę, co to ma do rzeczy – odpowiedział chłodno porucznik Travers. – Porucznik Bemis znakomicie biczuje swoją żonę przy każdym stosunku, a na defiladach niewart jest złamanego szeląga.

      – Mówię tylko o biczowaniu – zaprotestował porucznik Engle. – Kogo obchodzą defilady?

      Rzeczywiście, defilady nie obchodziły nikogo poza Scheisskopfem, a już najmniej nalanego pułkownika z nastroszonymi wąsami, przewodniczącego komisji dyscyplinarnej, który od razu, z punktu zaczął ryczeć na Clevingera, ledwo ten z duszą na ramieniu przekroczył próg pokoju, aby oświadczyć, że nie jest winny przestępstw, o jakie oskarża go porucznik Scheisskopf. Pułkownik walnął pięścią w stół, aż zabolała go ręka i poczuł taki przypływ złości na Clevingera, że walnął pięścią w stół jeszcze mocniej, od czego ręka zabolała go jeszcze bardziej. Porucznik Scheisskopf siedział z zaciśniętymi wargami i piorunował Clevingera wzrokiem, zrozpaczony marnym wrażeniem, jakie ten wywarł na komisji.

      – Za sześćdziesiąt dni staniecie twarzą w twarz z wrogiem – ryknął pułkownik z nastroszonym wąsem – a wam się ciągle wydaje, że to żarty.

      – Wcale mi się nie wydaje, że to żarty, panie pułkowniku – odpowiedział Clevinger.

      – Nie przerywajcie.

      – Tak jest, panie pułkowniku.

      – A kiedy przerywacie, dodawajcie: „panie pułkowniku” – rozkazał major Metcalf.

      – Tak jest, panie majorze.

      – Czy nie mówiono wam przed chwilą, żebyście nie przerywali? – spytał chłodno major Metcalf.

      – Ale ja nie przerywałem, panie majorze – zaprotestował Clevinger.

      – To prawda. I nie powiedzieliście też „panie majorze”. Dodajcie to do oskarżeń przeciwko niemu – rozkazał major Metcalf kapralowi, który umiał stenografować. – Nieregulaminowo zwraca się do przełożonych, kiedy im nie przerywa.

      – Metcalf – odezwał się pułkownik – czy wiecie, że jesteście skończonym idiotą?

      Major Metcalf z wysiłkiem przełknął ślinę.

      – Tak jest, panie pułkowniku.

      – No to stulcie ten swój cholerny pysk. Mówicie od rzeczy.

      Komisja dyscyplinarna składała się z trzech członków: nadętego pułkownika z nastroszonym wąsem, porucznika Scheisskopfa i majora Metcalfa, który starał się wypracować niezłomne wejrzenie. Jako członek komisji dyscyplinarnej porucznik Scheisskopf był jednym z sędziów, którzy mieli rozważyć sprawę wniesioną przeciwko Clevingerowi przez oskarżyciela. Porucznik Scheisskopf był także oskarżycielem. Clevinger miał obronę. Oficerem, który go bronił, był porucznik Scheisskopf.

      Clevinger gubił się w tym wszystkim i zaczął drżeć ze strachu, kiedy pułkownik podskoczył do góry jak wystrzelony z armaty i zagrzmiał, że rozerwie na strzępy jego tchórzliwe, śmierdzące ciało. Pewnego razu Clevinger potknął się w drodze na zajęcia, następnego dnia został formalnie oskarżony o samowolne wyjście z szyku, zbrodniczy napad, nonszalanckie zachowanie, ospałość, zdradę, prowokację, mędrkowanie, słuchanie muzyki klasycznej i tak dalej. Krótko mówiąc, mierzono do niego z grubej rury i oto stał przerażony przed nadętym pułkownikiem, który znowu ryczał, że za sześćdziesiąt dni Clevinger będzie się bił ze szkopami i czy chce do cholery, żeby go wylano ze szkoły i posłano na Wyspy Salomona grzebać trupy. Clevinger grzecznie odpowiedział, że nie chce; ten kretyn wolał być trupem, niż grzebać trupy innych. Pułkownik usiadł i odchylił się do tyłu, spokojny, szczwany i nagle podejrzanie uprzejmy.

      – Co mieliście na myśli – zaczął wolno – mówiąc, że nie możemy was ukarać?

      – Kiedy, panie pułkowniku?

      – Ja tu zadaję pytania. Wy macie odpowiadać.

      – Tak jest, panie pułkowniku. Ja…

      – Myśleliście może, że sprowadzono was tu po to, żebyście to wy zadawali pytania, a ja żebym odpowiadał?

      – Nie, panie pułkowniku. Ja…

      – Więc po co was tu sprowadzono?

      – Żebym odpowiadał na pytania.

      – Słusznie, do cholery! – ryknął pułkownik. – A teraz załóżmy, że zaczniecie odpowiadać, zanim wam urwę wasz cholerny łeb. Więc co, do diabła, mieliście na myśli, wy skurwysynu, mówiąc, że nie możemy was ukarać?

      – Nie sądzę, abym kiedykolwiek wystąpił z podobnym twierdzeniem, panie pułkowniku.

      – Głośniej, proszę. Nie słyszę was.

      – Tak jest, panie pułkowniku. Ja…

      – Proszę głośniej. Pan pułkownik was nie słyszy.

      – Tak jest, panie pułkowniku. Ja…

      – Metcalf.

      – Słucham, panie pułkowniku.

      – Czy nie mówiłem wam, żebyście stulili ten swój głupi pysk?

      – Tak jest, panie pułkowniku.

      – Na