Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Читать онлайн.
Название Noce i dnie Tom 1-4
Автор произведения Maria Dąbrowska
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-660-7613-6



Скачать книгу

Barbara przyszła tu w gniewie, ale zdjęta politowaniem nie wiedziała, jak ma zacząć się kłócić. Miała chęć mówić zasadniczo o tym, jakie być powinny stosunki pomiędzy ludźmi, a bała się, że Laliccy tego nie zrozumieją. Sprzeczać się o drobne codzienne sprawy z tymi obcymi ludźmi nie chciała; zresztą awantura z Lalickimi wydawała jej się bez względu na przypuszczalny wynik przegraną i czymś przykrzejszym niż wszystko, co z ich powodu cierpieli.

      Laliccy tymczasem zaczęli się nagle pierwsi usprawiedliwiać, że siedzą jeszcze wciąż w Serbinowie, i ubolewać, że tyle kłopotu robią państwu Niechcicom. Następnie poczęstowali panią Barbarę zimnym naleśnikiem z powidłami, ale ona wymówiła się cierpieniem żołądka, gdyż brzydziła się jeść w tym powietrzu, mającym woń brudnej ścierki. Natomiast chciała zapytać, dlaczego oni się męczą w takiej ciasnocie, czemu nie wystawią niektórych mebli do pustego prawie jadalnego pokoju albo do sieni. Nagle jednak uprzytomniła sobie, że to jest śliski temat, i dała spokój. Zaproponowała więc tylko, że odstawi szafę od swoich drzwi, aby mogli przechodzić przez ich pokój, skoro nie chcą chodzić owym nieszczęsnym salonem. Na to oni prawie się obrazili.

      – Do tego – rzekli – jeszcześmy nie doszli, żebyśmy mieli komuś po pokoju się kręcić. Jesteśmy z obywatelskiej rodziny. Znamy się na grzeczności.

      I odzyskawszy rezon, zaczęli mówić oboje mniej więcej razem:

      – Ale szanowna pani rozumie, że każdy na naszym miejscu uważałby takie postawienie mu wialni pod nosem za nie wiem jaką szykanę.

      – Państwo wiedzą, że to nie jest szykana, tylko konieczność! – zawołała z naciskiem pani Barbara. – Czyż państwo są ludźmi złej woli? I na temat złej woli doszło w końcu do zwady.

      W taki sposób męczono się wzajemnie jeszcze parę miesięcy. Dopiero w lutym Lalicki pewnego dnia poprosił o furmanki i oświadczył, że się wyprowadzają. Jeden ich znajomy obywatel założył w Kalińcu tak zwany wiejski sklep, a oni, jako znający się na produktach rolnych, będą go prowadzili.

      Gdy nie było żadnej nadziei, aby się Laliccy kiedyś wynieśli, Niechcicowie mieli do nich sporo niechęci. Teraz jednak, kiedy widać było, że się naprawdę szykują do przeprowadzki, pani Barbara zwłaszcza żałowała każdego opryskliwego słowa, na jakie sobie wobec nich pozwoliła. Oboje z Bogumiłem starali się okazać im życzliwość i sami wynajdywali różne drobiazgi, które zalecali im zabrać. Pani Barbara była przy tym w prawdziwej rozterce.

      – Boże, Boże – myślała – o ile byłoby piękniej, gdyby odjeżdżali z uczuciem, żeśmy zawsze byli dla nich dobrzy, choć na to nie zasługiwali.

      A potem zjawiła się myśl inna:

      – Kto wie – mówiła sobie – może i oni byli dobrzy ludzie, tylko tyle, że byli nam w drodze. A może myśmy istotnie ich skrzywdzili? Może oni słusznie żal mają do nas…

      Tymi wątpliwościami podzieliła się z Bogumiłem. Był zdumiony.

      – Że co? – pytał. – Że wyjeżdżali z żalem? Że mamy sobie wobec nich coś do wyrzucenia? No, moje dziecko, ja myślę, że chyba tylko Pan Bóg jest tak całkiem w porządku wobec wszystkiego i wszystkich. Ja zresztą mam przekonanie, że Laliccy wyjechali nie wiem jacy zadowoleni, a żeby nie to, że są oboje zgryźliwego usposobienia, toby się z naszej głupoty i naiwności zdrowo naśmieli.

      – Może masz i rację – rzekła bez przekonania pani Barbara.

      Tak czy inaczej – odjechali, już ich nie było, Bogumił i Barbara odetchnęli pełną piersią, poczuli się wolnymi.

      Nadszedł kwiecień, na drzewach zabłysły pąki, a potem świeża, gorzko pachnąca zieleń okryła przejrzyście czarne sploty gałęzi. Następnie przyszły ciepłe deszcze, spłukały lepkie łuski z rozwijających się liści i napełniły powietrze pobudzającą wonnością żyznej wilgotnej ziemi. Pani Barbara biegała upojona po ogrodzie i snuła projekty robót na wielką skalę. Lecz już w samych projektach jakież napotykała trudności! Jakże miała coś na przykład urządzać, będąc otoczona dookoła stawami! Tak, dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że stawy były tu gorszą przeszkodą do życia niż Lalicki. Żeby jeden, żeby rzeka, żeby jezioro, ale nie! – sześć, wyraźnie sześć stawów dokoła domu, sześć miejsc o wodzie stojącej, zionącej może malarią, nie mówiąc o rojących się zapewne wiecznie nad nimi komarach. Jeden ogromny staw leżał zaraz za domem, szło się do niego ścieżką wprost od werandy, no, ten był przynajmniej malowniczy, aleja nad nim, wysadzana drzewami i krzewami ozdobnymi, wyglądała prawdziwie romantycznie. Na nim też znajdowała się owa wyspa, gdzie pani Mioduska przyjmowała ongiś w altanie gości herbatą i muzyką. Z resztek mostu wiodącego na wyspę, nim zima minęła, zostały co prawda tylko pale sterczące z wody. Ma się rozumieć, na długo przedtem nieznani sprawcy postarali się o tak samo dokładne zniknięcie altany, stolików i ławeczek na wyspie, ale mniejsza z tym – wyspa wyglądała wciąż ładnie, a także i brzeg przeciwległy, zarośnięty wysoką trzciną, bardzo się dobrze przedstawiał. Lecz inne stawy wcale pięknymi nie były. Jeden z nich leżał między chlewami a oborą ordynariuszy i cuchnął szlamem. Drugi rozciągał się pośrodku podwórza, na kształt ogromnej płaskiej kałuży, nad którą nic nie rosło prócz paru wybiegających znad wody i ginących w szarym zdeptanym gruncie smug trawy. Trzeci, mały jak dziura w ziemi, o krągłych brzegach wyłożonych murawą, cały okryty rzęsą, zieleniał przy starej, walącej się stodole, służącej za szopę na narzędzia. Czwarty leżał u wylotu drogi zwanej „ku przełazkowi”[156], i wiodącej z ogrodu na podwórze. Jedną stroną przytykał do łąki, drugą do okólnika[157] dla źrebaków, które miały tam zejście ku wodzie. Rosły nad nim wierzby o pniach wskutek przycinania rozdętych u szczytu w koślawe narośle, z których gałęzie wybiegały wszystkie prostymi pędami ku niebu. Może najweselej wyglądał jeszcze piąty, znajdujący się na samej łące, obrośnięty tarniną, krategusem[158] i dziką różą.

      – Jak tu żyć, jak tu pracować śród takiego niezdrowia – myślała pani Barbara. – Przecież tu wszystko wyginie, a my pomrzemy z febry.

      I prosiła Bogumiła, żeby niektóre z tych stawów kazał pozasypywać.

      – Dobrze, pomyślę o tym – odpowiadał, a ona uspokajała się i przywodziła sobie czasem tę zapowiedź na pamięć, ale wtedy zaraz inaczej zaczynała patrzeć na stawy. Myślała, że może one są źródłem bujności roślin, których takie bogactwo rozwijało się na jej oczach z dnia na dzień. Zachwycona blaskiem wód odbijających słońce, księżyc, błękity, chmury, zorzę, poruszona uroczystymi chórami żab, co noc całą nie ustawały, zaczynała uważać te stawy nie za przeszkodę, a za ozdobę ich tutejszego życia. Obiecywała sobie ochronić je częściowo od zasypania i szczęśliwa brała się ochoczo do wykonywania swych planów. Cały dziedziniec przy domu, jak również ścieżki w ogrodzie były już chyba parę lat gracą nie tknięte i ledwo nastała wiosna, okryły się chwastem gęsto, jakby go umyślnie posiano. Aleja wiodąca od bramy była mroczna niby tunel podziemny. Drzewa okrążające dziedziniec i zarastające trawniki stanowiły leśną prawie gęstwinę. W szczycie domu gałęzie jesionów zasłaniały okna, a przy wietrze uderzały o szyby. Jaśminy, bzy, tawuły, trzmieliny i dzikie róże tworzyły między drzewami nieprzebyte zarośla. Ogród i sad, leżące za tą parkową częścią, były całe w chwaście i zielu, z jedną tylko kwaterą jako tako zrobioną pod warzywa. Drzewa owocowe ogromne, dawno nie nawożone, zadziczały i kwitły niezmiernie słabo, drwalnik walił się prawie, kurniki były do niczego. Należało to wszystko oczyścić, przerzedzić, popodcinać, uprawić, poreperować.

      Pani Barbara wzięła się na razie do gracowania[159] z pomocą dziewuchy z kuchni i chłopaka. Wnet jednak zobaczyła, że nie da rady, nie dogoni umykającej pośpiesznie pory roku. Tu trzeba było ludzi, środków. A Bogumił nie mógł dać ani ludzi, ani pieniędzy. Sam był w strasznych