Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Читать онлайн.
Название Noce i dnie Tom 1-4
Автор произведения Maria Dąbrowska
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-660-7613-6



Скачать книгу

Nie, jesteśmy już w Serbinowie. A do dworu mamy jeszcze około wiorsty drogi.

      Lecz pani Barbarze zdawało się, że jadą bez końca i że kareta nie toczy się naprzód, tylko rusza się z boku na bok, mości się i zagnieżdża, skrzypiąc, śród błota. Jedynie przesuwające się uporczywie wzdłuż okien wysokie grube pnie drzew świadczyły o tym, że nie stoją na miejscu.

      – Co to za drzewa? Topole? – zapytała pani Barbara.

      – Topole – odparł Bogumił.

      – Jakie błoto. Tam nigdy takiego błota nie było.

      – Tam ziemie lżejsze. Zobaczysz, tu wszystko jest inne – objaśnił Bogumił.

      Niebawem zaczęli mijać chałupy ze światłem w drobnych okienkach.

      – Czworaki – rzekł Bogumił – a za czworakami zaraz wjedziemy w ogród.

      I rzeczywiście kareta wydobyła się na koniec, stękając, z grząskiej drogi i zatętniła po brukowanej alei.

      Otoczyła ich nieprzenikniona ciemność ogrodowej gęstwiny, po której błądziło niepewnie światełko jednej latarni. Druga bowiem zgasła zaraz po zapaleniu.

      15

      Tak więc Niechcicowie zamieszkali teraz śród gładkich jak powierzchnia wody równin i czystych pól, w których największą gęstwiną był stary ogród przy dworze. Lasy wytrzebiono tu od dawna i na wiele mil wkoło. Rowy zarośnięte jeżynami, tarniną i głogiem były to jedyne dzikie miejsca w tych stronach. Wzrok, przywykły w Krępie napotykać wszędzie ścianę głuszy albo malownicze wzniesienia gruntu, w Serbinowie biegł bez przeszkód aż po kraj horyzontu, którego nieskazitelną, prostą linię garbiły tylko nieznacznie tu i ówdzie kępki płowej zieleni osłaniającej wsie.

      Ale pani Barbarze ta przestronna okolica, nad którą kłębiło się olbrzymie niebo płaszczyzn, wydawała się mroczną i jakby zapadniętą w głąb ziemi. Bowiem ogród i dwór musiały leżeć nieco w dole, choć to się nie dawało wyraźnie zauważyć. Wszędzie koło domu było jednak dużo cienia i chłodu, błoto wysychało na dobre jedynie w czasie największych upałów, a wtedy dna kałuż okrywały się jakby szarą i grubą skórą, poodstawaną od podłoża i popękaną w drobne szczerby. Chodząc po zadziczonym i wybujałym ogrodzie, pani Barbara nieraz wspominała swój wysoko położony domek w Krępie.

      – Jaki tam był na przykład widok z okien – mówiła, zachwycając się wstecz. – Jak okiem sięgnąć, wzgórza, lasy, łąki! I jak zdrowo, jak sucho. Już w godzinę po deszczu można było wszędzie iść bez kaloszy. A tu – ciemno, mokro, dokoła stawy…

      – Jednak narzekałaś w Krępie nieraz na wszystko – próbował osłabić te wspomnienia Bogumił.

      – Na to, o czym teraz mówię, nigdy nie narzekałam. Nie rozumiem, jak możesz nie pamiętać, że położenie tamtejsze zawsze mi się ogromnie podobało. Od pierwszego wejrzenia, od tego dnia, kiedym tam do ciebie pojechała jeszcze jako do narzeczonego. – I pani Barbara nalegała, żeby sobie to koniecznie przypomniał.

      On zaś mówił:

      – Bo nie siedź tak ciągle między tymi drzewami. Chodź ze mną w pole, na łąkę. Takich pól, takiej widnej przestrzeni w Krępie nigdzie nie było. To jest dopiero okolica stosowna dla rolnika. I co za ziemia! Chodź, zobacz.

      Pani Barbara tłumaczyła mu w odpowiedzi, że człowiek nie na to ma dom, by ciągle siedział w polu. I pytała, czy on nie wie, że jej spacery po polach dawno wywietrzały już z głowy i zbrzydły raz na zawsze.

      – A i kto by za mnie tutaj co zrobił? – dodawała zgorszona. – Jak by tu wszystko wyglądało, żebym ja się chciała za tobą włóczyć po polach.

      Roboty było rzeczywiście na każdym kroku co niemiara i pani Barbarze już na sam ten widok zdawało się, że jest szalenie zapracowana; ale w gruncie rzeczy ręce jej od wszystkiego opadały i do niczego nie mogła się zabrać, póki dawny administrator Lalicki był na miejscu.

      Zimą zadrzewione położenie domu mniej się dawało we znaki. Gdy liście spadły, gąszcz ogrodu stała się przejrzysta i widać było przez nią szerokie pola i wody. Natomiast obecność rodziny Lalickich czyniła wszystko o każdej porze roku niewygodnym i tymczasowym. Nie mogli się oni zaś wynieść, bowiem obiecana w innym folwarku posada zawiodła, a krewnym, których mieli w Kalińcu, nie chcieli się, jak mówili, sprowadzać na głowę. Siedzieli więc na głowie Niechcicom, a właściwie uważali, że to Niechcicowie im zjechali na kark, skazując ich na prawdziwy krzyż pański. Drobny, chudy, o zirytowanym wyrazie twarzy Lalicki chodził cały dzień po ogrodzie i po podwórzu, ciągnąc za sobą po ziemi laskę, którą trzymał w założonych na plecy rękach. Ujrzawszy gdzie z daleka panią Barbarę, przyśpieszał kroku, a ona nie patrząc nawet, gdy tylko usłyszała szelest laski śród liści, wiedziała, że Lalicki idzie ją dręczyć. Dręczył ją zaś w ten sposób, że jeśli jej nie dawał poznać, jaki jest przez nich nieszczęśliwy, to na odwrót, starał się ją przekonać, że i oni, przyjeżdżając tu, padli ofiarą szachrajstwa: zniechęcał ją, jak umiał, do Serbinowa.

      – Co? – pytał. – Pani tu ma zamiar sadzić warzywa? Tu się, proszę pani dobrodziejki, nic nie urodzi. O, państwo dobrze jeszcze naprzeklinają tę chwilę, kiedy tu przyjechali. Tu nikt nic nie poradzi i nikt na tym Serbinowie grosza zarobku nie zobaczy. Znam się na tym. Sam jestem z obywateli[149] i moja żona jest obywatelska córka. Herbu Katerwa – dodawał po pewnym czasie.

      – Kto wie – broniła się pani Barbara. – Ja widzę, że ziemia tu doskonała, tylko że wszystko zapuszczone. Więc kto wie.

      – Kto wie? – drwił z goryczą Lalicki. – Byli tu już tacy, co nie wierzyli, póki sami nie posmakowali. Toć we mnie też wmówili, że to będzie złote jabłko. A to się okazało zgniłe jabłko. Każdego znęci, że dziedzica nie ma pod ręką. Dziedzica nie ma, ale i dochodu żadnego nie ma. Nie bójcie się. Już by on tutaj siedział, żeby miał czego pilnować. Czy tam – ona.

      Ujrzawszy w czasie takich rozmów nadchodzącego od roboty Bogumiła, Lalicki kłaniał mu się z szyderczą elegancją i wołał:

      – Dzień dobry! Jakże? Dużo pan dobrodziej furmaneczek perzyku dzisiaj wywiózł? Pierwszorzędny majątek, co? Nawet i zimą jest co zbierać, byle mrozu nie było. Niech pan da spokój, ja panu mówię! Nic tego perzu z tej ziemi nie wywlecze. Co ja go tu już nawywoziłem. Aż w końcu machnąłem ręką i panu radzę machnąć. Znam się na tym.

      – No, no – śmiał się dobrodusznie Bogumił. – Nie wygląda na to, jakbyś go pan wywoził, ale jakbyś go pan nawiózł z całego świata i tu zapuścił.

      – I tu zapuścił! Słyszała pani dobrodziejka? – I Lalicki zwracał się do pani Barbary, biorąc ją na świadka tej nowej niesprawiedliwości, co go spotkała. A następnie wołał do Bogumiła: – Tak i o panu będą mówić! Pan tak samo wyjdzie z tego majątku, jak ja z niego wyszedłem. Tu się nikt nie utrzyma. Znam się na tym. Sam jestem z obywatelskiej rodziny.

      – Tymczasem nie widzę jeszcze, żeby pan z tego majątku wyszedł, chociażby się już należało – odpowiadał Bogumił i oczy zaczynały mu błyszczeć.

      Pani Barbara odciągała go i szeptała ze strachem:

      – Daj spokój, nie drażnij go, bo się jeszcze kiedy na ciebie rzuci.

      Bogumił nieczęsto miał sposobność rozprawiać z Lalickim w ten sposób, za to poznał jego niezwykłe zdolności do wynajdywania po wszystkich kątach przedmiotów, które się okazywały jego własnością.

      Jeżeli wyszedł kiedy poza sztachety ogrodu, to Bogumił spotykał go niebawem przed stelmachem lub koło kuźni, a w każdym razie zawsze przy wozach, przy narzędziach.

      Schylał