Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Читать онлайн.
Название Noce i dnie Tom 1-4
Автор произведения Maria Dąbrowska
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-660-7613-6



Скачать книгу

i Michaliny Ostrzeńskich. I już nie rodzinne tylko, zeszło się całe prawie dawne towarzystwo, prawie cała wesoła banda z minionych lat młodości. Bogumił nie znał nikogo z tych ludzi, ale nie zdawało mu się to sprawiać różnicy. Czuł się tylko mniej uczestnikiem, a więcej niby widzem na przedstawieniu, palił, częstował papierosami i życzliwie się wszystkiemu przyglądał.

      W salonie tymczasem omawiano z żywością występy Modrzejewskiej w Ameryce[110] i utwory znakomitego Litwosa, którego nazwisko – Henryk Sienkiewicz – zostało świeżo ujawnione i było na wszystkich ustach. Wróżono młodemu pisarzowi wielką przyszłość, a pani Michalina odczytała ostatni jego utwór, zaczynający się od słów:

      Był okręt, który zwał się Purpura…[111]

      I wszyscy wnet pojęli, że ten okręt oznaczał Polskę, a była tam następnie mowa o nieładzie, co wkradł się do załogi, o burzy i o napadzie korsarzy, i o tym, jak okręt zaczął tonąć. Jednym słowem, jasnym było już dla każdego, że to jest przypowieść patriotyczna, i goście poczuli się wzruszeni.

      – Wszyscy na dno! Do pomp! – wołała spiżowym niemal głosem pani Michalina, gdyż takim nakazem kończyła się czytana alegoria. Słuchano w zadumie i goście przyklasnęli zawartej w utworze myśli, zgodzono się bez sporu, że teraz, kiedy wszelka broń została narodowi z rąk wytrącona, pozostaje praca u podstaw, wszyscy u swoich warsztatów, czyniąc, co można, by się nie dać i przetrwać. I każdy czuł się właśnie tym stojącym przy pompie i na dnie i uprzytomniając sobie grozę położenia, doświadczano niemal radości, że oto nadeszła epoka, w której najzwyklejszy śmiertelnik miał w sobie dosyć siły i umiejętności, by co dnia wypełniać wysokie, narodowe posłannictwo ratowania ojczyzny. Wtem zapragniono dać wyraz innym, bardziej walecznym uczuciom, zaświadczyć, że piersi obecnych noszą w sobie i gotowość do buntu. Ktoś uderzył w klawisze, a goście wnet podjęli znaną gniewną melodię i stojąc, przechadzając się lub otaczając fortepian, śpiewali:

      Zemsta, zemsta na wroga

      z Bogiem, a choćby mimo Boga…[112]

      Zerkano przy tym na okno, a pani Michalina zapuszczała od niechcenia rolety.

      Pani Barbara podeszła do Bogumiła.

      – Znasz tę pieśń? – szepnęła.

      – Nie – odparł – właśnie się przysłuchuję.

      – A prawda – westchnęła – nie znasz Dziadów. Ale myślałam, że śpiewaliście ją tam…

      – Nie – powtórzył Bogumił – nie śpiewaliśmy.

      Pani Barbara odeszła, nucąc, na drugą stronę pokoju i ci wszyscy, co tu teraz stworzyli tak ożywczy stan ducha, wydali jej się bardziej bojownikami niż ten mężem jej będący człowiek, co stał opodal, co nie czytał zakazanych utworów i nie znał tej pieśni, i słuchał. Obejrzała się wokoło. Ach, jak tu jej teraz brakło dwojga stalowych oczu, chłodnych a pieszczotliwych, i czarnych włosów, i czarnej brody otaczającej swawolne, szkarłatne usta.

      W salonie tymczasem prześpiewano jeszcze ze dwie-trzy pieśni, a potem zaczęto wspominać ubiegłe lata i tych spośród dawnego towarzystwa, którzy nie byli obecni. Lecz jedno imię i nazwisko omijano, choć należało do kogoś, kto był w tym gronie powszechnie lubiany, i pani Barbara poznała, czemu je omijano, poznała, że to, co jej się zdawało skryte przed ludzkim okiem, było dla wszystkich widoczne, i stropiła się. Na szczęście wrócono znowu do tematów ogólnych, rozstrzygano, kto w tej dobie jest największym pisarzem świata, omawiano mający się wkrótce odbyć w Kalińcu pierwszy koncert nowo założonego Towarzystwa Muzycznego. Gdy zaś zaczęto o tym, Stefania Holszańska siadła ponownie do fortepianu i zabrzmiało preludium Szopena, zwane powstańcze, a parę osób rzekło jedni do drugich: „Pamiętasz? Pamiętasz? Ulubione preludium Basi Ostrzeńskiej!”.

      Pani Barbara słyszała te słowa i rumieniła się, i napawała się nimi. Jak było grane to preludium, tego nie wiedziała, nie znała się też na tym, dla niej nie preludium to było, a usta, oczy, twarze, uśmiechy, spacery, rzeka za miastem i płacz, i śmiech, i młodość. Uczuła się na nowo złączona ze światem, który porzuciła, który dla niej stał się przeszłością, a tu trwał i żył jako teraźniejszość i przyszłość. Zrazu wydało jej się i drażniące, i dziwne, i jakby dla niej niemal obrażające, że mógł on tak nadal istnieć na własną rękę, niebawem jednak pogodziła się z tym i widziała już tylko jedno: świat ten przyjmował ją na powrót z otwartymi rękoma – i zapragnęła w nim pozostać. O, nie przeżyła, dalibóg, nic takiego, co by tę przeszłość uczyniło zamkniętą kartą życia, do której tylko myślą chętnie się wraca. Chciała do niej wrócić cieleśnie, z niej snuć swe dalsze życie, tak jak snuli je choćby Danielowie, których chłopcy biegali po salonie. Było ich dwu, Anzelm[113] i Janusz[114], obaj w tym samym wieku co dziewczynki pani Teresy, obaj ładni jak paziątka w złotych kędziorach, koronkowych kołnierzach i aksamitnych ubrankach. Zdawali się na przemian to oszołomieni, to przekonani, że wszystko dzieje się tu po trosze z ich powodu; przebiegali pędem od jednego z gości do drugiego, przy każdym stali chwilę, wdzięcząc się w milczeniu, i znowu biegli dalej. Wszyscy wdzięczyli się do nich nawzajem, jeden tylko Daniel zdawał się być obojętny dla synów. Gdy podchodzili, mówił: „odejdź”, gdy widział, że coś ruszają, wołał: „zostaw”, a oni również omijali go z daleka. Pani Barbara zauważyła to i dziwiła się. – Czyżby w przeciwieństwie do Lucjana martwił się, że ma synów nie córki? – myślała i przypomniała sobie, co jej mówiła Terenia. Mówiła, że Daniel w ogóle lubi dzieci tylko, póki są w łonie Michasi. Gdyż wtedy przynajmniej zmuszona jest ona pędzić bardziej zamknięte domowe życie. Pani Barbara uśmiechała się i gładziła miękkie kędziory chłopców – i myślała, że co do niej, to pragnęłaby mieć już swoje małe jak najprędzej na świecie – i widzieć je biegające tu między gośćmi. Tak jak, omyłkowo poczęty w Krępie, tu by powinien chować się i biegać za lat parę ten chłopiec, którego w sobie nosiła. Gdyż chłopiec to będzie. Tylko że włosy będzie miał czarne i oczy szare. Myślała – szare, lecz widziała je stalowymi, a na twarzy tego przyszłego chłopca zdawała się już rosnąć duża, męska, w kwadrat obcięta ciemna broda.

      Zadumę przerwały jej Michasia i Stefania, które przyszły do niej i odciągnęły ją na bok. Niech się goście bawią, one chciały z nią pogwarzyć przed rozstaniem. Rejentowa Holszańska, która lubiła, jak to ludzie miewają we zwyczaju, namawiać drugich na swoje, zaczęła pierwsza:

      – Wiesz, co ja tobie, Basiu, powiem? Wyście nie powinni zostawać na wsi.

      – Dlaczego? – spytała pani Barbara, przyjmując obronny wyraz twarzy.

      – No, przecież nie możesz być, kochanku, całe życie ekonomową – wytłumaczyła Stefania Holszańska ze słodyczą. Pani Barbara miała uczucie, jakby zajęła się ogniem. Po raz drugi dzisiaj zdjęła ją trwoga, że to wszystko zaszkodzi dziecku. Pani rejentowa mówiła tymczasem dalej:

      – Dla tych, co stracili pozycję na wsi, jedna jest tylko droga – miasto. Z naszymi tradycjami, z naszymi dziedzicznymi zdolnościami tu tylko możemy się utrzymać na odpowiednim poziomie, gdyż tu tylko mają znaczenie zalety, rozumiesz, duchowe. Na wsi, po utracie majątków, możemy się już tylko poniewierać. A tu stoimy w pierwszym szeregu, służymy nowym ideom, nauce, postępowi.

      – Czekaj – przerwała jej pani Michalina – …postępowi, i co najważniejsze, moje dziecko, tu tylko możemy jeszcze na powrót do czegoś dojść. W hand­lu, w przemyśle, wszędzie, kochanku, pełno tu placówek do objęcia, tylko trochę energii, a wszędzie można się dorobić. My tu dziś możemy stać się wszystkim, bo te mieszczuchy, poza Żydami, to okropne mamuty, boją się każdego kroku naprzód. Czy bez nas wpadłby tu kto na przykład na myśl, żeby założyć Towarzystwo Wioślarskie[115]? I to siedzą nad rzeką! A myśmy się zawinęli, kilku adwokatów, paru doktorów,