Wiry. Генрик Сенкевич

Читать онлайн.
Название Wiry
Автор произведения Генрик Сенкевич
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-270-1556-3



Скачать книгу

i to się wcale nie stanie, więc nie ma o czym mówić.

      — Wspomniałeś jednak, że chcesz mnie o coś prosić. Czym tedy mogę ci się przysłużyć?

      Ja chciałem pana prosić, żeby pan nie utwierdzał matki w zamiarach co do pani Otockiej.

      — Jaki ty jesteś dziwny. Przecie, jak matka zobaczy, że się ku niej nie masz, to sama się ich wyrzeknie.

      — Tak, ale zostanie jej trochę żalu i do siebie, i do mnie. Człowiek zawsze nierad, jak mu się jego zamysły nie udają, a matczysko i tak wiecznie zatroskane, choć często bez powodów, bo ostatecznie żadna ruina nam nie grozi. Ale ona ma tyle zaufania do pańskiego rozumu, że jeśli jej pan wytłumaczy, że lepiej tej myśli poniechać, to jej poniecha. Trzeba by tylko tak to zrobić, żeby jej się zdawało, że sama do tego doszła. A wiem, że pan to potrafi, i liczę na pańską przyjaźń.

      — Mój Władku — rzekł Groński — ja w tych rzeczach mam mniej praktyki, a zatem i mniej rozumu niż pierwsza z brzegu wasza sąsiadka. W liście twojej matki jest słowo w słowo takie samo wyrażenie: że liczy na moją przyjaźń. Wobec tego, pozostaje mi chyba jedno — to jest w nic się nie wdawać, tym bardziej że — powiadam to zupełnie otwarcie — ja wcale nie mam mniej przyjaźni dla pani Otockiej niż dla was. Biorąc zaś sprawę z innej strony, to nawet dziwnie wygląda, że tu się mówi o pani Otockiej bez pani Otockiej. Twojej matce wolno wierzyć, że każda kobieta, byłeś do niej rękę wyciągnął, chwyci ją bez wahania — ale tobie nie... Bo ty się tak zarzekasz, jakby wszystko tylko od ciebie zależało, a ja cię upewniam, że bynajmniej tak nie jest i że pani Otocka, jeśli się zdecyduje pójść kiedykolwiek za mąż, będzie bardzo trudna w wyborze.

      — Pan ma zupełną słuszność — odrzekł Krzycki — ale ja przecie nie jestem ani tak głupi, ani tak próżny, żebym miał myśleć, iż rzecz zależałaby tylko ode mnie, a jeślim się wyraził w sposób nieodpowiedni, to tylko dlatego, że myślałem o matce i o sobie, a wcale nie o pani Otockiej. Chodzi mi tylko o to, by matka nie nakłaniała mnie do starania się o nią, a zresztą przypuszczam zupełnie, że dostałbym odkosza.

      Na to Groński ogarnął oczyma urodziwą postać chłopaka i odrzekł z pewną życzliwą zrzędnością:

      — To dobrze, choć nie wiem, czy mówisz szczerze, bo tacy jak ty mają, licho wie dlaczego, dużo szczęścia do kobiet — i wiedzą o tym doskonale. Ale co masz przeciw pani Otockiej? Przecie jej prawie nie znasz. A ja ci powiem, że obie te panie to jest tak wysoki gatunek, jak rzadko można znaleźć.

      — Wierzę, wierzę, ale naprzód pani Otocka jest wszystkiego trzy lata młodsza ode mnie, to znaczy, że ma dwadzieścia cztery, a po wtóre, jest wdową.

      — Tedy masz uprzedzenie do wdów?

      — Przyznaję mam! Niechże małżeństwo da mi wszystko, co może dać, a małżeństwo z wdową mi tego nie da. Wdowa!... Pomyśleć, że każde słowo, które dziewczyna z rumieńcem i spod serca wyszepce, wdowa już kiedyś komuś mówiła — że to, co w dziewczynie jest jakby ofiarą dla miłości — we wdowie jest tylko repetycją!... nie! Dziękuję za kwiat, który już ktoś przedtem oskubywał. Szczęścia nie dziedziczy się w spadku ani z drugiej ręki. Niechże nie tylko małżeństwo, ale i miłość da mi wszystko co dać może, a nie — to wolę zostać starym kawalerem.

      — Mój kochany — odrzekł Groński — między sercem, a na przykład, workiem z pieniędzmi jest jednak gruba różnica. Pieniądze, gdy raz je wydasz, to ich nie ma, a serce to żywy organizm, który się odradza i wytwarza nowe siły.

      Być może — w każdym jednak razie zostaje pamięć o tym, co było... Zresztą, ja nie wygłaszam żadnych ogólnych teorii, tylko moje widzimisię osobiste. Po prostu nie mógłbym się zakochać we wdowie, a ja chcę się choć trochę kochać w swojej żonie. Inaczej, co ja będę miał w życiu? Gospodarstwo — dobrze! Jestem rolnik i zgadzam się orać i siać do śmierci. Ale kto myśli, że to może dać szczęście i spokój, ten po prostu nie ma pojęcia, co to za kupa trosk, goryczy, zgryzot, zawodów, ujadania się i starć ze złą wolą ludzi i natury. Są, prawda, chwile jaśniejsze, ale daleko częściej trzeba się bronić wprost obrzydzeniu. Otóż ja chcę przynajmniej tego, żebym wracał chętnie z pola i ze stodół do domu, żeby mnie tam czekało jakieś pyszczątko, które chciałbym całować, i jakieś oczy, w które bym chciał patrzeć. Chcę też mieć kogoś, komu bym mógł oddać to, co we mnie jest najlepszego. I mówię o tym nie jak jakiś romantyk, ale jak człowiek trzeźwy, który potrafi prowadzić rejestr rozchodu i przychodu nie tylko w gospodarstwie, ale i w życiu.

      Groński pomyślał, że istotnie każde pełne męskie życie powinno mieć dwie twarze: jedną ze zmarszczonym czołem i wyrazem natężonej myśli, zwróconą ku zadaniom ludzkości, drugą cichą i spokojną w domu przy ognisku.

      — Tak — rzekł — podoba mi się ten dom jako ucieczka od trosk i to w nim „pyszczątko" jako atrakcja.

      Krzycki ukazał w uśmiechu swoje zdrowe, świecące zęby i odpowiedział wesoło:

      — Ach, jak mnie się podoba! — aż dusza piszczy! I poczęli się obaj śmiać.

      — Ale — rzekł Groński — trzeba być dość szczęśliwym, żeby to znaleźć, i dość odważnym, żeby to zdobyć.

      Krzyckiemu zaś przyszedł nagle na pamięć pewien bal w Warszawie, panna Róża Stabrowska, jej smutne oczy i jej białe, na wpół dziecinne jeszcze ramiona, wychylające się z tiulów jak z piany wodnej, więc westchnął z cicha:

      — Czasem potrzeba i na to odwagi — rzekł — by samego siebie okiełznać.

      W pokoju słychać było przez chwilę tylko miarowe tyk-tak szafkowego zegara i sapanie astmatycznego sługi, który drzemał oparty o kredens.

      Godzina była późna, więc Groński wstał i otrząsnąwszy się z chwilowego zamyślenia, rzekł jakby sam do siebie:

      — A te panie jutro przyjeżdżają...

      Po czym dodał jakby z pewnym smutkiem:

      — Och! w twoim wieku wolno się jeszcze nie kiełznać.

      ROZDZIAŁ II

      Rozdział II

      Te panie przyjechały istotnie do Jastrzębia następnego dnia koło południa, a zaraz po nich i Dołhański, który jednak nie widział się z nimi w drodze, albowiem jechał w innym wagonie, na stacji zaś zajął się całkiem odbiorem rzeczy i przybył w osobnym powozie. Goście nie zastali Krzyckiego w domu. Ponieważ spadł na niego cały ciężar pogrzebu i wszystkich połączonych z nim kłopotów, przeto o wczesnej godzinie wyjechał do Rzęślewa. Eksportacja zwłok wyznaczona była na godzinę trzecią. Matka Władysława przyjechała do rzęślewskiego kościoła z panią Otocką, z panną Marynią Zbyłtowską i z ich przyjaciółką, panną Anney. W drugim powozie przybyli Groński i Dołhański, a na koniec trzeci dostawił młodsze rodzeństwo Krzyckiego, jedenastoletnią Anusię i młodszego od niej o rok Stasia, wraz z boną Francuzką i guwernerem Laskowiczem. Pani Krzycka przypomniała syna krewniaczkom i przedstawiła go pannie Anney, ale on zaledwie miał czas ukłonić się i obrzucić je wzrokiem, po czym zaraz odwołano go w jakiejś sprawie, dotyczącej ostatnich rozporządzeń pogrzebowych. Wysiadłszy z powozu, panie z trudnością docisnęły się do kościoła, chociaż torowano im drogę, albowiem i w kościele, i na okólniku, w obrębie ogrodzenia, panował tłok niezwykły. Większa własność przybyła wprawdzie w nader szczupłej liczbie, gdyż nieboszczyk Żarnowski z nikim nie żył, a przy tym, prócz Jastrzębia, Górek i Wiatrakowa, nie było już dworów w okolicy, natomiast chłopi rzęślewscy stawili się, jak jeden człowiek, z babami i dziećmi. Powód do tego był taki, że nie wiadomo skąd i dlaczego rozeszła się między nimi wieść, że nieboszczyk im zapisał