Nasze niebo. Sylwia Kubik

Читать онлайн.
Название Nasze niebo
Автор произведения Sylwia Kubik
Жанр Любовно-фантастические романы
Серия
Издательство Любовно-фантастические романы
Год выпуска 0
isbn 978-83-8201-052-7



Скачать книгу

że nigdy nie musiałeś myśleć o takich rzeczach, o jakich ja muszę cały czas pamiętać. No i ciągle to ocenianie... Cokolwiek zrobię, to zawsze źle.

      – Nie oceniam cię, Wiki!

      – Ty nie, ale cała reszta świata... Naprawdę tego nie widzisz?

      – Widocznie jestem idiotą i nie widzę. Może ktoś inny by to ogarnął, ja wymiękam.

      – Dobra, daj już spokój. Nie mam zamiaru kłócić się jeszcze z tobą. Mam dość problemów. – Przewróciła z irytacją oczami i przyśpieszyła kroku. – Chodź szybciej, bo spóźnimy się na autobus.

      Tomek mimo oschłości w jej głosie nie puścił dłoni Wiki. Bez słów szli w kierunku przystanku. W jego głowie kotłowało się tysiące myśli. Latem, w czasie wakacji wszystko było prostsze. Mimo że każde z nich miało swoje obowiązki – on na gospodarstwie i przy żniwach, a Wiki w domu przy dzieciakach – jakoś udawało im się odcinać od tego wszystkiego, co ich otacza, i po prostu cieszyć się swoją obecnością i wspólnie spędzonym czasem. Wraz z nadejściem roku szkolnego problemów przybyło i Tomek zaczął się obawiać, że będzie tylko gorzej.

      *

      – Piątek, piąteczek, piątunio – podśpiewywała Karolina, wracając do domu. Wokół panowała typowa polska złota jesień. Drzewa powoli nabierały rdzawopomarańczowych kolorów, które cudownie kontrastowały z bezchmurnym, intensywnie błękitnym niebem. Wciąż było dosyć ciepło i właściwie trudno było uwierzyć, że zaczął się październik. Karolina uwielbiała jesień, jednak nie tylko ze względu na takie widoki. Umówiła się na jutro z Krysią na grzyby. Ponieważ sołtyska nie bardzo znała się na grzybach, zawsze towarzyszyła w grzybobraniu Karolinie, która od dzieciństwa była grzybową ekspertką. Mimo licznych obowiązków jesienią niemal codziennie znajdowała chwilę na wizytę w lesie. Specjalnie wybierała wczesne popołudnie. Ludzie najczęściej chodzą na grzyby rano, twierdząc, że później wszystko jest wyzbierane. Wytrawny grzybiarz taki jak Karolina wie jednak, że to nieprawda. Grzyby wciąż są. Ukryte pod listkami, otulone mchem, schowane za konarem albo w polanie wrzosowej. Lubią skryć się też pod jagodzinami czy paprocią. Wszyscy się z niej śmiali, że ma grzybowego rentgena w oczach i znajdzie każdy okaz, który ma więcej niż pięć milimetrów. I mieli sporo racji. Karolina kochała las i kochała grzyby. I tak koszyk po koszyku zapełniała piwnicę. Wojtek z dziewczynkami już nie mogli patrzeć na grzyby, a w tym roku akurat był wysyp podgrzybka brunatnego, więc piwniczne zapasy każdego dnia się powiększały. Jeszcze na początku zbiorów z uznaniem oglądali, wąchali i głaskali aksamitne kapelusze, ale po piątym koszu przestali się zachwycać znaleziskami. Po dziesiątym głęboko wzdychali, a po kolejnym... Po kolejnym Karolina udawała, że nie słyszy ich docinków. Żartowali z niej, że jest uzależniona od grzybów. Była. Od ich zapachu, struktury, smaku. Mogła godzinami zbierać. Nawet czyszczenie i przerabianie jej nie denerwowało. Próbowała zaszczepić swoją grzybową pasję w córkach, ale niestety wdały się w ojca. Na grzybobranie wybierali się z nią raz, góra dwa razy w sezonie. Pochodzili, pozbierali i po godzinie marudzili, że chcą wracać do domu. Dlatego córki do lasu zabierała jedynie rekreacyjnie, żeby nauczyć je przynajmniej rozpoznawania grzybów, a swoją pasję pielęgnowała w samotności. Nie bała się chodzić sama po lesie. Nie obawiała się ani ludzi, ani zwierząt.

      Tak się rozmarzyła, myśląc o tych wszystkich potrawach, które jesienią i zimą przygotuje z grzybów – o zupie grzybowej doprawionej gałką muszkatołową, pierogach z kapustą i grzybami, cukinii faszerowanej siedzuniem sosnowym, i makaronie zasmażanym z lejkowcem dętym oraz natką pietruszki, a wreszcie o jej ulubionym, przepysznym, gęstym sosie grzybowym z nieprzyzwoitą wręcz ilością swojskiej śmietany – że prawie minęła dom pana Stefana, a obiecała przecież po południu zajechać po panią Helenę, którą rano tu podrzuciła. Poprosiła Wojtka, żeby tego dnia to on odebrał dziewczynki ze szkoły, miała więc czas, żeby pomóc starszej sąsiadce i zająć się poszukiwaniami synów Stefana.

      Zaparkowała pod furtką, bo dalej nie dało się podjechać. Szybko przemierzyła uporządkowane podwórko i dotarła do drzwi małego domku. Zapukała głośno i weszła do środka. Pachniało rosołem i plackami ziemniaczanymi. No tak – był piątek, a w piątki pani Helena zawsze smażyła placki. Zresztą w domu Karoliny też tak kiedyś było.

      Wraz z przybyciem pani Heleny i tymi kuchennymi zapachami zrobiło się tu jakoś przytulniej, bardziej domowo. Niby nic znacząco się nie zmieniło, ale zauważyć można było deskę do krojenia z posiekaną na niej natką pietruszki, pęk ziół włożonych do dzbanka na herbatę, talerz z plackami, kilka gałązek mięty i wrzosów w wazonie. Drobiazgi, które wypełniły wcześniej panujący tu chłód. Widać było, że Helena dobrze się tu czuła i samą swoją cichą obecnością dała wyraz wyjątkowej przyjaźni, która od lat łączyła ją ze Stefanem.

      – O, jesteś! – przywitała Karolinę uśmiechem, wychodząc z pokoju. – Wezmę tylko swoje rzeczy i możemy jechać. Choć właściwie powinnam tu chyba zostać...

      – Z panem Stefanem tak źle?

      – Nawet nie pytaj. Porozmawiamy później – odpowiedziała szeptem.

      Karolina nie wiedziała, czy iść się przywitać, czy poczekać. Spojrzała pytająco na Helenę, a ta głową dała jej znak, żeby nie wchodziła do pokoju chorego. Pomog-ła więc tylko zebrać rzeczy i razem poszły do auta.

      – No to co tam z tym naszym panem Stefanem? – zapytała Karolina, gdy ruszyły spod domu.

      – Oj, dziecko, ten stary uparciuch to sobie biedy napyta. – Helena westchnęła z rezygnacją.

      – A co się stało? – zapytała Karolina automatycznie, bo skupiała się na próbach zawrócenia na wąskiej drodze.

      – Wyobraź sobie, że ani myślał skorzystać z tych pomagaczy, co mu przyniosłaś, i postanowił sam iść do toalety.

      – Szalony czy co?

      – Głupi, a nie szalony. Daleko nie uszedł. Runął jak długi koło łóżka.

      – No nie! – zawołała z przejęciem Karolina. – I co z nim?

      – Na szczęście nic mu się nie stało. Wgramolił się z powrotem na łóżko i rad nie rad skorzystał z tej kaczki – zakpiła Helena. – A jak się wykłócał, że nie mam tego wynosić! Sam niby to wyniesie, jak siły zbierze. Powiedziałam mu, żeby się lepiej ziółek na uspokojenie napił... Ale czy coś do niego dotrze?

      – A skąd pani wie, że upadł? Przecież, o ile znam pana Stefana, raczej się tym nie pochwalił? – zapytała z ciekawością Karolina.

      – Jak to skąd? Połamał krzesło. Nie wiem, czy upadając, czy wstając, bo tego mi nie powiedział. Ale od razu domyśliłam się, w czym rzecz, i go przycisnęłam.

      – Musimy koniecznie znaleźć mu opiekę. Przecież pani nie da rady się nim zajmować, bo to i umyć trzeba, i przebrać...

      – No trzeba, koniecznie – przytaknęła Helena. – Dobrze by było namówić Kazika, żeby zajął się ojcem, ale jakoś trudno mi uwierzyć, że zostawi mieszkanie w mieście i tu przyjedzie. Tyle lat żyli jak pies z kotem. Ostatnio niby się spotkali, ale w czasie jednej rozmowy trudno sobie wszystko wyjaśnić i nadrobić stracone lata.

      – Rozumiem, ale spróbować trzeba. Po pierwsze dlatego, że pan Stefan naprawdę potrzebuje pomocy, a po drugie dlatego, że synowie mogliby mieć do nas żal, że nie powiadomiłyśmy ich o stanie ojca. Poinformujemy, zapytamy, a jeśli nie wyrażą zainteresowania, to same wynajmiemy kogoś do opieki albo po prostu ulokujemy pana Stefana u doktora Macieja w Brzozowej Ostoi – zaproponowała Karolina.

      – To byłoby najlepsze wyjście, ale Stefan się na to nigdy nie zgodzi. Nie lubi ludzi, a obcych to w szczególności. No i tam podobno