Название | Legion Nieśmiertelnych. Tom 3. Świat Postępu |
---|---|
Автор произведения | B.V. Larson |
Жанр | Зарубежная фантастика |
Серия | |
Издательство | Зарубежная фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-66375-60-4 |
Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem draniem żyjącym na cudzy koszt. Sam dorzuciłem sporo własnej forsy, a moi staruszkowie cieszyli się, że nadal będę z nimi mieszkał. Jak większość legionistów powołanych do służby, nie chciałem sobie zawracać głowy stałym zakwaterowaniem na Ziemi. Do tej pory służyłem na misjach przez średnio dziewięć miesięcy w roku, a gdy legion zostawił mnie na powierzchni na dłuższej przepustce z jedną trzecią wynagrodzenia, nie miałem ani tylu kredytów, ani tyle obycia, by skombinować sobie miejsce stałego zamieszkania.
Wiedziałem, że legion może w każdej chwili mnie wezwać i posłać ku gwiazdom, do pracy na kolejnym kontrakcie. My, legioniści, nigdy nie wiedzieliśmy, jak długo przyjdzie nam stąpać po Ziemi, więc nie myśleliśmy o zabawie w dom, jeżeli nie mieliśmy własnych rodzin. Ja na razie swojej jeszcze nie założyłem.
Zatem późną wiosną mieszkałem z rodzicami i umilałem sobie wolny czas. Gry wideo były już dla mnie przeżytkiem. Za bardzo rozpieszczało mnie prawdziwe życie, prawdziwe piwo i prawdziwe kobiety.
W czerwcu byłem pochłonięty konstruowaniem nielicencjonowanej lotni w moim pokoju. Kiedy ten szmelc działał jak trzeba, można się było nieźle zabawić. Nie było to nic szczególnego – zwykła deska surfingowa z prostym modułem odpychania grawitacji. Odpychacz, choć nie pierwszej młodości, zapewniał udźwig około trzystu kilogramów, co wystarczyło, żebym unosił się prawie pół metra nad ziemią. Takie moduły były wówczas łatwo dostępne, bo Ziemianie mieli kredyty, a handlarze z innych części kosmosu już regularnie odwiedzali naszą planetę. Nie traktowali nas niczym trzeciorzędne łajzy. W ich oczach awansowaliśmy do rangi pierwszorzędnych kmiotków.
Uwielbiałem przejażdżki na mojej lotni. Zabierałem ją nad rzekę Satilla, z czymś do picia w jednej ręce i przewodem sterującym w drugiej. Bawiłem się świetnie, a lato szybko mijało.
Czasami, gdy miałem trochę szczęścia, udawało mi się zachęcić kilka koleżanek, by dotrzymały mi towarzystwa w drodze do ciasnej szopy. Zawsze przekraczały jej próg z wahaniem, jak kot podejrzewający, że czeka go wizyta u weterynarza. Po kilku głębszych i jednej czy dwóch przejażdżkach na lotni zazwyczaj zostawały na noc.
Po trzech miesiącach trwonienia czasu i pieniędzy stwierdziłem, że zaczynam się trochę nudzić. Był sierpień i kto spędził sporo czasu w Georgii, ten wie, że siedzenie w przerobionym garażu pod koniec lata może stać się lekko ekstremalnym doświadczeniem.
Zwykłem zostawiać klimatyzator włączony na noc, jednak zaczął się przegrzewać i wyłączać. Nie chciałem wydawać kredytów na nowy, zwłaszcza że następna misja mogła potrwać kilka lat. Pozostawał mi jedynie furkoczący wentylator. Wykorzystywałem go najlepiej jak umiałem. Okna zostawiałem otwarte, przyciemniałem światła i ustawiałem wiatrak w takiej pozycji, żeby owiewał bezpośrednio moją spoconą skórę. Gdy się już przywykło, taki komfort w zupełności wystarczał.
Pewnego sierpniowego wieczora, w czwartek, usłyszałem pukanie do drzwi. Było już pewnie około północy, a ja powoli zapadałem w sen. Poderwałem się i wylałem świeżo otwarte piwo na i tak mocno już poplamiony dywan.
– Kurwa… – wymamrotałem. Potrząsnąłem głową i powlokłem się do drzwi, plaskając o posadzkę bosymi stopami. Automatycznie założyłem, że to moja mama przyszła zapytać o coś, co mogłoby spokojnie zaczekać do rana. Na przykład czy nie uważam, że trzeba nam więcej mleka na śniadanie.
Sięgnąłem do klamki, jednak zawahałem się przez chwilę. Spojrzałem przez półotwarte żaluzje i ku mojemu zaskoczeniu zauważyłem, że nie pali się mała lampka nad tylnymi drzwiami domu. Fakt ten sam w sobie nie był niczym niezwykłym, bo na wsi zapalone światło przyciągało masę owadów. Jednak gdyby to rzeczywiście mama się do mnie dobijała, to czy nie włączyłaby światła na ganku?
Pukanie się powtórzyło. Zastanowiłem się, czy nie powinienem go zignorować.
Puk, puk, puk.
Wzruszyłem ramionami i energicznie otworzyłem drzwi. Jednocześnie włączyłem światło. Nie wiem, kogo spodziewałem się zastać na zewnątrz, jednak byłem zaskoczony, widząc Natashę.
– Cześć – powiedziała. Wyglądała na zdenerwowaną. Próbowała się uśmiechnąć, jednak wyszło blado.
Nie lubię być zaskakiwany. Nie reaguję na nieoczekiwane zdarzenia automatycznym promiennym uśmiechem. Może to dlatego, że wiele razy już ginąłem. Psychologowie legionu przeprowadzali przed każdą misją szkolenie na ten temat, ględząc o długotrwałych skutkach wybranego przez nas zawodu, ale ja i tak nigdy ich nie słuchałem.
Natasha źle zinterpretowała mój obojętny wyraz twarzy i brak ciepłego powitania. Zareagowała w najgorszy z możliwych sposobów. Jej uśmiech stopniał i zrobiła w tył zwrot.
– Przepraszam – rzuciła. – Nie powinnam się wpraszać na twoją imprezę.
Odmaszerowała w ciemność z uniesioną głową. Zrobiła ze trzy szybkie kroki w kierunku głównej ulicy. Widziałem majaczący przy drodze ciemny zarys jej samochodu.
– Hej, wracaj! – zawołałem, podśmiewając się lekko. – Po prostu mnie zaskoczyłaś, to wszystko!
Obejrzała się przez ramię i przystanęła.
– Ktoś jest u ciebie, prawda? – spytała.
– Nie – zapewniłem. – Nie ma nikogo, nawet tego parszywego kocura, który wiecznie się tu pałęta.
Z lekko skwaszoną miną stanęła znów u moich drzwi i wyciągnęła szyję, żeby zajrzeć do środka.
– Strasznie tu ciemno – zauważyła.
– Klimatyzator się zepsuł – wyjaśniłem. – A lampy za bardzo grzeją. Poza tym właśnie kładłem się spać.
Spojrzała mi ponownie w oczy.
– To może wrócę rano? – zaproponowała.
Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jej ramienia. Drugą ręką wykonałem zapraszający gest.
– Wejdź.
Natasha stała nieruchomo, jednak taksowała wzrokiem mnie i otoczenie. Wyglądałem niechlujnie, a moje mieszkanko nie prezentowało się wiele lepiej. Jestem jednym z tych facetów, którzy upychają wszystko do szafy, kiedy ma wpaść do nich dziewczyna, ale akurat tego wieczoru nie spodziewałem się wizyty.
Wziąłem głęboki oddech i podszedłem do mojej badziewnej małej lodówki, którą dostałem za bezcen z legionowego demobilu. Wyciągnąłem puszkę piwa i otworzyłem ją. Nawet nie spojrzałem w kierunku Natashy. Może to przez upał albo przez późną porę, ale zmęczyły mnie te podchody. Albo wejdzie, albo odejdzie.
W końcu weszła. Podałem jej piwo i znalazłem dla niej miejsce na kanapie. Pierwszą rzeczą, jaką zauważyła, była moja lotnia, służąca za stoliczek.
– Twój stolik nie ma nóg – zauważyła.
– Fajny, co? – zapytałem.
– Wybuliłeś tyle kasy na odpychacze i zbudowałeś stół?
Zaśmiałem się.
– Nie, to pojazd – wyjaśniłem. – Jest świetny. Jeśli zostaniesz tu do jutra, przejedziemy się razem nad jezioro.
Natasha skarciła mnie wzrokiem za sugestię, jakoby miała zostać u mnie do rana, ale udałem, że tego nie zauważyłem. Od paru ładnych lat coś między nami iskrzyło. Nigdy nie byliśmy w naprawdę poważnym związku, ale spędziliśmy razem kilka upojnych nocy.
– Trochę zalatuje tu pleśnią – zauważyła.
– Wybacz.