Saga rodu z Lipowej 20: Zuchwała intryga. Marian Piotr Rawinis

Читать онлайн.
Название Saga rodu z Lipowej 20: Zuchwała intryga
Автор произведения Marian Piotr Rawinis
Жанр Исторические приключения
Серия
Издательство Исторические приключения
Год выпуска 0
isbn 9788726167009



Скачать книгу

hałasem i krzykami.

      – Precz! – syknęła Roksana.

      Głowa zniknęła natychmiast.

      Jan ze Szczekocin usiadł na podłodze, rękawem ocierając spływającą krew.

      – Źle was zrozumiałem – usprawiedliwiał się, z trudem wymawiając słowa, które mogły być rodzajem przeprosin.

      Mimo dotkliwego bólu był bardzo poruszony. Taką kobietę mieć, z taką się potykać!

      Roksana wyjęła chustkę z rękawa sukni i podała bez słowa. Przyłożył ją do piekącej rany.

      Siedział na podłodze, wracał do sił, a nie mógł oderwać oczu od Roksany. Taką kobietę zdobyć! Czym ją kupić? Co jej dać, żeby zechciała zostać?

      – Wierzę – powiedział. – Wierzę, że wiecie, czego chcecie.

      Podeszła, wyjęła mu chustkę z ręki i – przyklęknąwszy – zaczꬳa wycierać mu ucho, a potem szyję. Krwi było dużo, chustka niewielka, krew z niej skapywała i wiśniowa suknia Roksany mocno się poplamiła. Spojrzał na brunatne zacieki rozchodzące się koliście na materii.

      – To dopiero będą gadać – mruknął, ale w jego głosie nie było przejęcia. – Sam się bym jeszcze jakoś wytłumaczył, ale jak wyjaśnię te plamy na waszej sukni?

      Roksana uśmiechnęła się.

      – Całkiem zniszczona – przytaknęła. – Może poproszę, by¬ście w jej miejsce kupili nową.

      Westchnął z przeczucia nadchodzącej rozkoszy.

      – Choćby i zaraz.

      Zanim wyciągnął rękę, spojrzeniem poprosił o pozwolenie. Nie sprzeciwiła się, więc dotknął wolną ręką jej włosów.

      – Sianem pachną… – szepnął.

      Jęknął, kiedy jednym ruchem szarpnęła tasiemki u sukni i odsłoniła piersi. Rzucił się ku nim z ustami, ale pozwoliła na to tylko przez chwilę.

      – Zawsze ja wybieram – powtórzyła.

      Zerwała się, zostawiając go na podłodze. Szybko poprawiła suknię, a potem klaskaniem wezwała służbę.

      – Przynieś wody – powiedziała do wyraźnie przestraszonego pachołka. – Pan zranił się, upadając na kant zydla. I przynieś czyste szaty.

      Jan ze Szczekocin wstał z pewnym trudem, bo choć już nie odczuwał bólu, nadal był wyraźnie oszołomiony.

      – Czy teraz wierzycie, że wiem, kiedy co mówię? – zapyta¬ła, ocierając twarz z resztek krwi. – Chyba już zrozumieliście, że wiem coś o mężczyznach.

      – Tak – zgodził się. – Na pewno bardzo dużo. I na Boga, dałbym wszystko, żebyście mi zdradzili więcej.

      Przypomniał sobie, w jakim celu się spotkali i zapytał:

      – Czy to Elżbietka do wszystkiego wam się przyznała?

      – Tak – potwierdziła. – Ale słyszałam to także od waszego Konrada.

      – Od Konrada? – zdziwił się. – On wam się przyznał, choć taki jest nieśmiały?

      – Nic nie mówił – odpowiedziała. – Sama to sprawdziłam.

      W pierwszej chwili nie zrozumiał.

      – Sama? A w jaki sposób?

      Nie odpowiedziała, a on zrozumiał. A kiedy pojął, wrzasnął i znowu wywrócił się na podłogę.

      – Szybciej! – krzyknęła Roksana do pachołka grzebiącego się z miską i dzbanem. – Pan zemdlał.

      TAJNA UMOWA

      Elżbietka nie czuła się dobrze pod dachem pana Jana ze Szczekocin.

      – Nieswojo mi tutaj – szeptała wieczorem do Roksany. – Wszyscy patrzą na mnie z wyrzutem, a już pan Jan najwięcej. Obwiniają mnie o brak dziedzica, a przecież to wcale nie za moją sprawą.

      – Bądź cierpliwa – pocieszyła Roksana. – I to się zmieni. A wtedy zmieni się ich stosunek do ciebie.

      – Ale jak nie? – martwiła się Elżbietka. – Sama wiesz najlepiej, że to raczej nie jest możliwe. Boję się, co będzie dalej. Ojciec także niezadowolony…

      – I na niego będziesz miała ten sam sposób. Powiesz mu radosną nowinę…

      Długo w noc rozmawiały i Elżbietka uspokoiła się nieco.

      – Czy to się na pewno uda? – zapytała z niepokojem.

      – Uda się – potwierdziła Roksana. – Tak przecież bywa. Nie wy pierwsi i nie wy ostatni macie taki kłopot. Da się temu zaradzić fortelem, odpowiednim postępowaniem. Zaufaj mi, wszystko dobrze przemyślałam. Chodzi tylko o to, żebyś nikomu nie zdradziła się przed czasem. A już na pewno nie przed rodzicami.

      Konrad ze Szczekocin potwierdził słowa Roksany. Pan Jan nie odważył się indagować syna, w jaki sposób pani z Dębowca dowiedziała się o jego niemocy. Najzupełniej wystarczało mu to, co już wiedział. Kiedy tylko pomyślał, co mogła robić Konradem, miał ochotę wyć. Dlatego o nic nie pytał i mrukliwie odpowiadał na pytanie, co stało się z jego uchem. Poza tym miał dość kłopotów.

      – Ty głupcze! – krzyczał. – Czemu ja nic o tym wszystkim nie wiedziałem? Czemu nic mi nie rzekłeś?

      – Bałem się, że przyczynię wam troski – przyznał się po chwili milczenia syn. – Nie chciałem was martwić.

      – Nie chciałeś?! – darł się pan Jan. – Teraz dopiero się martwię, teraz dopiero mam powód do rozpaczy!

      I tłukł syna po plecach i głowie swoją wielką ręką. Konrad potulnie znosił ciosy, łykając łzy.

      – Wstydziłem się – dodał tylko.

      – Wcale się nie dziwię! – krzyczał ojciec. – I milcz na Boga! Milcz, kiedy ja mówię! Żebyś mi przed nikim na ten temat nie otworzył gęby! Przed nikim. Słyszysz? Inaczej stracimy wszystko do cna! Żebyś się nie odważył odezwać!

      Sytuacja była dla panów ze Szczekocin bardzo niekorzystna i pani Roksana bezsprzecznie miała rację.

      – Wystarczy jedno słowo – powiedziała. – Jedno słowo, a wszystko przejdzie wam koło nosa. Nie tylko posag, który pan Jeno obiecał za Elżbietkę, także wszystko, co miałaby dziedziczyć po nim i po matce.

      Pan Jan dobrze o tym wiedział.

      – Nie odważycie się – zauważył.

      Roksana roześmiała się cicho.

      – Odważę się czy nie, to już moja sprawa. Wam wystarczy wiedzieć, że jest takie niebezpieczeństwo. Wedle prawa nie ma małżeństwa, bo nie zostało skonsumowane. A że nie zostało, jestem więcej jak pewna.

      Pan Jan chwycił głowę obiema rękami.

      – Czemu nic nie wiedziałem? Czemu nie wiedziałem?

      Roksana pochyliła się i ustami musnęła opatrunek na jego lewym uchu.

      – Wstyd i hańba – jęknął. – I jaka strata nadziei!

      Roksana uśmiechnęła się tajemniczo.

      – Wcale tak nie musi być.

      Popatrzył podejrzliwie.

      – Nie musi? Co knujecie, Roksano?

      Po raz pierwszy powiedział jej imię i nawet nie przypuszczał, że choć wypowiedziane w tak trudnym dla niego położeniu, może sprawić mu przyjemność.

      – Och! – szepnęła. – Jak to ładnie zabrzmiało…

      Ale