Saga rodu z Lipowej 20: Zuchwała intryga. Marian Piotr Rawinis

Читать онлайн.
Название Saga rodu z Lipowej 20: Zuchwała intryga
Автор произведения Marian Piotr Rawinis
Жанр Исторические приключения
Серия
Издательство Исторические приключения
Год выпуска 0
isbn 9788726167009



Скачать книгу

łakomią się jeszcze na twoje wsie? – szeptała zadziwiona do Elżbietki.

      Wjechali na długi wąski most prowadzący do bramy, przed którą stali ludzie z pochodniami i sam starosta Jan, ukłonami witając gości.

      Uważnie przyjrzał się przede wszystkim synowej, usiłując zobaczyć, czy mimo futer nie dojrzy oznak jej brzemienności. Wyraz niezadowolenia na krótką chwilę pojawił się na jego twarzy.

      – Witajcie! – wołał jednak rad z odwiedzin. – Prędko was z powrotem nie wypuszczę, to pewne!

      Ledwo przywitał się z synem, który w jego obecności zmalał jakby, skulił się, pochylił.

      Najwięcej uwagi od pierwszego wejrzenia poświęcał Roksanie. Pani z Dębowca nawet nad młodszą Elżbietką górowała urodą, bujną i świeżą dojrzałością. Konrad przedstawił gościa niepewnie, jakby obawiał się, czy ojciec będzie zadowolony, że przywiózł niezapowiedzianą osobę, ale Jan ze Szczekocin głośno pochwalił jego pomysł.

      – Co za goście! – powtarzał zachwycony. – Co za goście!

      Podał ramię pani Roksanie i pospiesznie prowadził ją do ogrzanego wnętrza, bo mróz trzymał solidny i para buchała z ust wielkimi kłębami.

      – Co za gospodarz! – krygowała się Roksana.

      W kamiennej komnacie, wyłożonej grubymi dywanami, na wprost wielkiego komina, gdzie płonęły wielkie bukowe polana, Jan ze Szczekocin, starosta lubelski, głaskał siwe wąsy i mrużył czarne oczka, przyglądając się Roksanie.

      – Może popełniłem błąd – powiedział. – Swatałem Konrada Elżbietce, a może lepiej byłoby, gdybym pomyślał o was…

      – Może – uśmiechała się Roksana.

      Siedziała na wprost gospodarza po drugiej stronie komina. Było po świątecznej uczcie, większość domowników i gości poszła już na spoczynek, tylko służba kręciła się jeszcze, zbierając ze stołu opróżnione naczynia.

      Pani Roksana miała na sobie wiśniową suknię z szerokimi rękawami i srebrny naszyjnik rzadkiej urody. Jasne włosy, upięte wysoko, pokrywała cieniutkim szalem w kolorze sukni.

      – Przecież i przy was niezgorszy majątek – uśmiechał się starosta, który nie żałował sobie wina podczas wieczerzy. – A mieliście dwóch mężów. Widzi mi się, że sam diabeł w was siedzi, bo ponoć nie masz gorętszej niewiasty od młodej wdowy.

      Pani Roksana uśmiechała się uwodzicielsko.

      – Powiadają, to może i mają rację – droczyła się.

      – Czemu nie wpadłem na to wcześniej – wzdychał pan Jan.

      – Stało się – odpowiedziała Roksana.

      – Że też od razu nie przyszło mi do głowy, żeby się nad tym zastanowić. Pan Jeno wszystkiego dwoje dzieci miał, widać ród jego nie za mocny, bo gdzie indziej więcej potomków umieją spłodzić.

      Starosta martwił się. Po ponad roku małżeństwa Konrada i Elżbietki nic nie wskazywało, że doczeka się wnuka. Jego starszy syn, także Jan, dziedzic na kilku wsiach w lubelskiem, miał dwóch synów, a żona właśnie była w ciąży po raz trzeci.

      – I teraz też będzie wnuk – pan Jan wskazał wzrokiem synową, która w drugim końcu komnaty siedziała nad jakąś robótką. – A Konrad nic.

      – Może i nie najlepiej wybraliście – zgodziła się Roksana. – Ale po cóż płakać nad rozlanym mlekiem? Powiadają, że z każdej sytuacji znajdzie się wyjście.

      – Doprawdy? – przymrużył oczy starosta.

      – Na pewno – lekko odpowiedziała Roksana. – Sami je znajdziecie, a gdyby…

      – A gdyby? – podchwycił.

      – A gdyby nie, zapytacie kogo, kto wam mądrze podpowie.

      Uśmiechnął się zadowolony, bo odgadł, że samą siebie miała na myśli.

      – Wy?

      Roksana potwierdziła skinieniem.

      – Może i ja. Nie wiem, czy jesteście gotowi…

      Pan Jan zastanowił się, a wzrok jego spoważniał. Ku czemu zmierza ta niewiasta? Jest kuta na cztery nogi, pomyślał. Trzeba na nią uważać, bo jest sprytna, chytra nawet, a z taką walczyć trudno. Dwóch mężów miała, a bardzo młoda jeszcze. Szczwana sztuka. Zna pewnie rozmaite sposoby i może… Właśnie, sposoby. Czyżby i na ten kłopot znała jakieś lekarstwo?

      – Niewiasty na pewno mają swoje sztuczki – zaczął. – Nie wiem, czy mi tu jakiej zasadzki nie szykujecie, bo przecież jesteście przyjaciółką mojej synowej. A to może znaczyć, że niewiasty jak to niewiasty, lubią się trzymać razem i czasem nawet razem wystąpić przeciw mężczyznom.

      Pani Roksana spoważniała.

      – Możemy pomówić żartobliwie – odpowiedziała. – Możemy i poważnie. To od was zależy.

      Jan ze Szczekocin zastanawiał się. To diabeł, kuty na cztery nogi diabeł. Lepiej dowiedzieć się tego i owego, bo zanim się człowiek obejrzy, już może znaleźć się w jego mocy.

      – Poważnie? – powtórzył. – Jesteście przyjaciółką mojej synowej, ale tak mówicie, jakby i los mojego Konrada nie był wam obojętny.

      Patrzył przy tym uważnie, sprawdzając, czy ją przyłapie na kłamstwie. W oczach gościa igrały wesołe iskierki.

      – A może mam własny interes na widoku? – zapytała odważnie.

      Jan za Szczekocin zaniemówił na chwilę.

      – Ciekawe rzeczy mówicie – przyciszył głos. – Tak ciekawe, że chętnie bym o nich pogwarzył… w stosowniejszych okoliczno¬ściach.

      – Kiedy tylko wola – uśmiechnęła się Roksana.

      Młodszy Jan ze Szczekocin, brat Konrada, chodził dumny i wyniosły. Miał wszystko – majątek, powodzenie, żonę, potomstwo, nie musiał martwić się o przyszłość. Dzięki temu mógł być życzliwy nawet dla brata. Nigdy nie przestawali z sobą zbyt blisko, bo Jan był starszy od Konrada więcej jak dziesięć lat.

      – Cóż, bracie? – zapytał, gdy spotkali się przy świątecznym stole. – Dobrze ułożyło ci się życie?

      Konrad potaknął nieśmiało. Wobec starszego brata był onie¬śmielony jak w stosunku do ojca.

      – Bóg wam zapłać za troskę – podziękował.

      – Ja, widzisz, po ojcu wezmę starostwo – puszył się Jan. – I to nie jest wszystko, bo właśnie byłem na królewskim dworze i rozmaitych tam doczekałem się obietnic. Król Jagiełło niezwykle rad mnie widzi. Kiedy zaś ojciec pomrze, dopiero będę mógł się majątkiem pochwalić!

      Konrad spojrzał z przestrachem.

      – Ojciec? Przecież…

      Jan roześmiał się swobodnie.

      – Dziecko jesteś – powiedział lekceważąco. – Nikt nie jest wieczny, a o niektórych sprawach trzeba pomyśleć zawczasu.

      Konrad zazdrościł bratu pewności siebie i teraz patrzył na niego z podziwem.

      – A jakże tam u ciebie z wiadomymi sprawami? – dopytywał się brat. – Ojciec mówił, że posagu nie możesz wziąć, póki nie zdziałacie czegoś w alkowie. Trzeba ci tedy bardziej się starać.

      – Tak, bracie – dziękował Konrad. – Dziękuję za wasze rady.

      – Zawsze możesz do mnie po nie przyjść – obiecał Jan. – W końcu jesteśmy rodziną.

      Wieczorem następnego dnia