Nigdy dość. Mózg a uzależnienia. Judith Grisel

Читать онлайн.
Название Nigdy dość. Mózg a uzależnienia
Автор произведения Judith Grisel
Жанр Медицина
Серия Poradniki
Издательство Медицина
Год выпуска 0
isbn 9788381887403



Скачать книгу

żyję.

      Dzielę się tymi historiami nie po to, by wzbudzić zakłopotanie u czytelników (i przepraszam, jeśli czują się zakłopotani), ani wyłącznie po to, by przedstawić siebie jako zatwardziałą narkomankę. Opisuję swoją historię przede wszystkim dlatego, że chcę zilustrować głębię – a w późniejszych rozdziałach także różnorodność – doświadczenia z uzależnieniem. Nie uważam na przykład, że jestem zasadniczo dobrym człowiekiem, który się zaplątał w złe towarzystwo, ani że dostałam w życiu nędzne karty, jeśli idzie o geny, neurochemię, rodziców albo sprawy osobiste (acz wszystkie te elementy z pewnością odegrały jakąś rolę). Nie sądzę też, że jestem fundamentalnie gorsza ani że po prostu się różnię od innych ludzi: od tych, którzy spędzają swój przydział dni pod mostami albo w więzieniach, względnie stoją na czele szkolnego komitetu rodzicielskiego lub ubiegają się o posadę w państwowym urzędzie. Wszyscy dokonujemy niezliczonych wyborów i nie ma żadnej wyraźnej linii oddzielającej dobro od zła, porządek od entropii, życie od śmierci. Być może w wyniku podporządkowywania się zasadom lub normom społecznym niektórzy ludzie żyją w złudzeniu, że są niewinni, bezpieczni albo że zasługują na swój status dobrze odżywionych obywateli. Ale jeśli diabeł istnieje, to żyje w każdym z nas. Jednym z moich największych osiągnięć było uświadomienie sobie, że mój główny wróg nie kryje się gdzieś poza mną, tylko we mnie, i z tego powodu jestem wdzięczna za to, co przeszłam. Wszyscy posiadamy zdolność do czynienia zła; inaczej nie bylibyśmy wolni.

      Nauczyłam się, że przeciwieństwem uzależnienia jest nie trzeźwość, tylko wybór. Na wiele osób takich jak ja używki działają niczym potężne narzędzia przesłaniające wolność. Istnieją jednak niezliczone sposoby, na jakie dowolny człowiek mógłby się wykoleić, odrzucając znajome szaty swojej profesji i rodziny albo inne przebrania. Jak ujął to James Baldwin: „Wolność jest trudna do udźwignięcia”; ci, którzy nie widzą, jakie to wszystko jest kruche, powinni się modlić, by ich nawyki, konta bankowe i inne rekwizyty pozostały tam, gdzie są, nienaruszone.

      Ciężar zmiany

      Podobno musisz sięgnąć dna, żeby zacząć zdrowieć. W moim przypadku zakrawa na cud, że nie dostałam tego, na co sobie zasłużyłam, i ta świadomość jest znacznie lepsza od przekonania, że zasługuję na więcej, niż dostałam. U mnie początek końca wyznacza ten przypadek na tyłach nieciekawej restauracji przy drodze nr 1, gdy diler się pomylił i wręczył niewłaściwą torebkę, a potem mój kumpel zaskakująco przenikliwie stwierdził, że dla nas kokainy nie będzie nigdy dość.

      Prawdopodobnie trąciło to jakąś głęboko ukrytą strunę, bo w głowie wciąż słyszę echo słów Steve’a. Kreski łączące kropki są zamazane, ale wiem na pewno, że wtedy po raz ostatni w życiu tak mocno naćpałam się kokainą. W rezultacie nie tylko uniknęłam wirusa HIV, ale byłam w stanie jako tako wyjść na prostą z finansami i w końcu z pomocą paru znajomych uzbierałam na pierwszy czynsz i kaucję za kawalerkę. Miało to swoje dobre strony w porównaniu z mieszkaniem pod mostem, choćby taką, że mogłam w prywatności ukrywać stosy pustych butelek i inne dowody rozpusty. W mieszkaniu była też lodówka, zazwyczaj podłączona do prądu, w której dawało się skutecznie schłodzić piwo, i dzięki temu mogłam się przerzucić z dużych butelek na mniejsze puszki. No i ma się rozumieć była też łazienka: miejsce, w którym zobaczyłam, na jakie dno spadłam. Wprawdzie niespecjalnie chciało mi się upiększać, ale któregoś dnia tuż po wstaniu (czyli w samym szczycie mojej wewnętrznej farmakopei) miałam przerażające spotkanie – z własną osobą. Popatrzyłam sobie z bliska w oczy i natknęłam się na wyrazistą wizję bezdennej otchłani w moim wnętrzu. Poczułam się tak, jakbym zajrzała sobie do duszy i zderzyła się z czymś gorszym – o wiele gorszym niż ta pustka, od której próbowałam uciec.

      W reakcji na to oczywiście natychmiast sięgnęłam po fajkę wodną, ale nie mogłam się otrząsnąć z tego przyprawiającego o dreszcze uczucia ani tamtego dnia, ani jeszcze długo potem. Przerażająco smutna prawda tak bardzo nie dawała mi spokoju, że wszelkie moje próby stosowania uników wyglądały jak dekoracje na szubienicy. Chyba od lat nie przyglądałam się sobie z tak bliska i nawet jeśli to, co zobaczyłam, to nie byłam cała ja, ta chwila przed lustrem skutecznie zniszczyła wiele moich urojeń – dlatego uważam, że zobaczyłam wtedy swoje dno. Przez kolejne trzy miesiące z okładem nie byłam w stanie wyrzucić z pamięci tamtego obrazu – obojętnie ile wypiłam albo zażyłam.

      Tama wreszcie pękła podczas spotkania z ojcem. Zdziwiłam się, kiedy zaprosił mnie na kolację z okazji moich dwudziestych trzecich urodzin, ponieważ od dawna z sobą nie rozmawialiśmy. A jednak bardzo trudno się wyrzec więzi rodzinnych, dlatego chociaż trwałam w niedopuszczającym do dyskusji gniewie, nadal pragnęłam jego miłości i aprobaty i chętnie przyjęłam zaproszenie.

      W dniu, w którym mieliśmy się spotkać, musiałam się zmierzyć z problemem, jakie i czego przyjąć dawki, żeby nie popsuć tego wieczoru, a jednocześnie pozostać przytomna. Naprawdę miałam powód do zmartwienia. Zdążyłam już stracić prawie wszystkich znajomych, więc nie mogłam się do nikogo zwrócić o pomoc, wiedziałam też, że przecież nie prześpię całego czasu do tej wczesnej kolacji, zwłaszcza że prawie codziennie budziłam się po dwunastej w południe. Autentycznie nie miałam pojęcia, co zrobić z tymi czterema czy pięcioma godzinami między pobudką a kolacją, skoro nie mogłam się nawalić. Tak czy owak, do samochodu ojca wsiadłam tylko odrobinę nagrzana, daremnie licząc, że tego nie widać. Kilka minut później dotarliśmy do restauracji, którą to ja wybrałam, knajpki, gdzie serwowali sushi przy kilku niewielkich stolikach i gdzie bar był raczej symbolicznej wielkości. Nie czułam się jakoś szczególnie bezbronna, ale też nie spodziewałam się wiele. Dlatego ojciec zupełnie zbił mnie z tropu, kiedy ni stąd, ni zowąd powiedział, że życzy mi po prostu szczęścia. Prawdopodobnie były to ostatnie słowa, jakie spodziewałam się usłyszeć; mógł mi życzyć, żebym wróciła na studia, nie garbiła się, spłaciła swoje długi albo bardziej dbała o zęby. Ale żebym była szczęśliwa? Czy on spadł z księżyca? (Ojciec dzisiaj nie pamięta tamtej rozmowy i nikt też nigdy więcej nie usłyszał od niego takich nietypowych życzeń). A jednak mówiąc to, w jakiś sposób przebił się przez mój pancerz ochronny i wtedy nagle zaczęłam szlochać do mojej czarki miso, jak niesamowicie jestem nieszczęśliwa! Niby ułożyłam sobie życie po swojemu, eliminując ograniczenia i obowiązki, non stop imprezując – ale jestem kompletnie rozczarowana. Mimo ogromnej wprawy w demonstrowaniu brawury nie potrafiłam się zdobyć nawet na odrobinę swej zwykłej arogancji, kiedy ojciec razem z innymi gośćmi restauracji, kelnerami i prawdopodobnie nawet kucharzem patrzyli, jak się rozklejam.

      Kiedy stawiłam się w ośrodku, gdzie miałam być poddana terapii, brakowało mi zrozumienia i akceptacji wobec tego, co mnie tam czekało. Nie miałam pojęcia, na co się zapisałam (trudno uwierzyć, ale wyobrażałam sobie, że ten ośrodek to jakieś spa), po prostu jak zawsze rzuciłam się na szansę ucieczki. Jedną z cech dorosłości jest zdolność do widzenia więcej, niż to pokazuje własna ograniczona perspektywa, a tymczasem zgodnie ze wstępną oceną przeprowadzoną w ośrodku bardziej nadawałam się do programu dla dzieci; nie wątpię, że mieli rację. Na całe szczęście rodzice wywieźli mnie aż do Minnesoty. Gdybym znajdowała się blisko czegoś lub kogoś znajomego, to z całą pewnością dałabym nogę, zamiast zmierzyć się z tym wszystkim, co robiłam na własną zgubę. I tak spędziłam w ośrodku dwadzieścia osiem dni, a potem jeszcze trzy miesiące w przejściowym domu dla kobiet, słusznie nazwanym Doliną Postępu. Co tu dużo mówić – wyjątkowo srogie wprowadzenie do rzeczywistości: był to dawny klasztor blisko autostrady międzystanowej, pełen rozpuszczonych bachorów takich jak ja, gdzie obowiązywały zasady odnośnie do wszystkiego, poczynając od drzemek, a kończąc na spodkach do filiżanek.

      A jednak