Dzika rzecz. Rafał Księżyk

Читать онлайн.
Название Dzika rzecz
Автор произведения Rafał Księżyk
Жанр Музыка, балет
Серия Poza serią
Издательство Музыка, балет
Год выпуска 0
isbn 9788381911047



Скачать книгу

studenckich na Olszewskiego we Wrocławiu. Grali na przyczepach rolniczych.

      Kajtek: – Było tak mało miejsca, że kiedy komar ugryzł mnie w policzek, spadłem z przyczepy. Reszta grała dalej.

      Występ przed Swans odbył się 30 sierpnia, tydzień po scenicznym debiucie. Swans promowali wówczas swój przełomowy album Children of God, z kolekcją piosenek o „cierpieniu, torturach i upokorzeniu”, jak to zgrabnie ujęła Wikipedia. I tak chłopaki z wrocławskiej ulicy zagrali jako support ­największej rockowej sensacji amerykańskiego under­groundu.

      Marek Wiśniewski – wokal, Zbyszek Sawicki – lider, bas, Zbyszek „Karaś” Harasimowicz – gitara, Bartłomiej „Przylepa” Anczyk – gitara i Kajtek – bębny. Mieli impet, siłę przebicia, swoją muzyką chcieli podbić świat. Niejeden o tym marzył, ale Los Loveros, jak przystało na nową epokę, po­stawili wszystko na tę kartę i skoczyli w nieznane. Dziś z bazowego składu, który wyruszył w tę podróż, żyje tylko Kajtek.

      – Trochę byliśmy sfrustrowani tym, że po koncercie ze Swansami tłumy nie waliły na nasze występy. Grywaliśmy w różnych wrocławskich klubach: w Katakumbach, Rurze, Indeksie, ale były też koncerty w Warszawie, Gdańsku. Cóż, byliśmy nieznoś­ną kapelą, wyróżniającą się dość nietypowym, czasami skandalicznym zachowaniem podczas koncertów i w życiu na co dzień. Nie tolerowano naszych wybryków. Później w Warszawie było tak samo. Marek Wiśniewski był bardzo ciepłym, kochanym człowiekiem, ale lubił prowokować. Na przykład: klub Index przy Szewskiej, jedno z najważniejszych wtedy miejsc do grania we Wrocławiu. Spotykała się tam bohema, zbuntowana młodzież, a Los Loveros trafiło na czarną listę. Znaczyło to: „Tym ludziom nie sprzedajemy alkoholu”. Pewnego dnia, gdy po raz kolejny odmówiono nam zamówienia, Wiśnia wszedł do ubikacji, wyrwał pisuar, postawił na blacie i mówi: „Lej do pełna”. To jeden z incydentów, o innych można mnożyć plotki, ale nie chcę ich powtarzać, niech pozostaną plotkami.

      Trzeba przypomnieć kontekst całej tej historii. Polska muzyka alternatywna schyłku lat osiemdziesiątych miała się świetnie, co wcale nie znaczy, że była świetna. Miała rząd dusz, a jej tubą były państwowe radiostacje: Trójka z pasmem poświęconym młodemu rockowi i ukochana przez progresywną młodzież Rozgłośnia Harcerska, która swą listę przebojów reklamowała jako „Polski Independent”. Popularność radiowych hitów przekładała się na trasy koncertowe i festiwale w halach. Krąg radiowych pupilków otrzymał nawet swój brand: Krajowa Scena Młodzieżowa. W roku 1989 była w zenicie popularności, doczekała się licznych prezentacji równocześnie podczas festiwali w Jarocinie i w Opolu, co już daje do myślenia. Gwiazdy KSM – Chłopcy z Placu Broni, Sztywny Pal Azji, Róże Europy, Kobranocka, Formacja Nieżywych Schabuff – były na tyle obłe, że pasowały wszędzie.

      Mimo że miał to być „Polski Independent”, promotorzy KSM – młodzi, rzekomo wyluzowani dziennikarze, z Pawłem Sito i Piotrem Majewskim na czele – traktowali młodzież protekcjonalnie, z pobłażliwością godną patriarchalnych aparatczyków odchodzącego systemu. Ale też piosenki KSM były dla mięczaków, w swym lirycznym zacięciu nieprzyzwoicie wręcz poczciwe. Coś w połowie drogi między prostotą i sentymentalizmem polskiego big-beatu lat sześćdziesiątych a pretensjonalną przemądrzałością piosenki studenckiej. Bezpieczna przestrzeń, w której młodzież ma się wyszumieć, trochę ponarzekać, powzdychać, ale z obietnicą zmiany na lepsze. Bez kopa, pazura, brudu i przekraczania granic. Jako świeżo upieczony student prawa, odbywający miesięczne praktyki robotnicze w zakładach FSO na Żeraniu, sam na imprezach w akademiku na Kicu śpiewałem refren ówczesnego hitu Róż Europy: „My jesteśmy rock’n’rollowcami. / Pijemy tanie wino, / Pijemy je litrami”. Wstyd. Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że i tak był to jeden z najbardziej buńczucznych wersów z dorobku KSM. Zaraz potem ten motyw wyeksploato­wała cała seria piosenek w poetyce „jabol punk”. Z czasem całą scenę nazwano pogardliwie „harcerską” – i w rzeczy samej, te piosenki doskonale się sprawdzały grane na pudle przy ognisku.

      W 1989 roku Sztywny Pal Azji wydał drugi album, Szukam nowego siebie, a promowała go piosenka Nie zmienię świata. Już te dwa tytuły wystarczą za kwintesencję KSM.

      Nie zmienię świata, nie zmienię.

      Nie mam żadnych złudzeń.

      To nie uda się nikomu,

      Choć rewolucje są dla ludzi.

      Nie zacznę nowej wojny

      I nie zakończę starych.

      To wszystko jest utopią

      I śmieszne są zamiary.

      Ale mogę zmienić się sam.

      I mogę zmienić ciebie.

      Możemy zmienić nasz dom,

      By było nam jak w niebie.

      Jak na przebój z roku 1989 zakrawa to na kpinę. Aczkolwiek wers „to wszystko jest utopią” doskonale podsumowuje zagraniczne hity, które okupowały wtedy szczyt Listy przebojów Programu Trzeciego, bezkonkurencyjnie najważniejszego wówczas muzycznego notowania w kraju, układanego na podstawie nie sprzedaży, ale głosów oddawanych przez słuchaczy. Panowało tam ciepełko i odrobina pastelowej egzotyki w postaci megahitów Orinoco Flow Enyi i Twist In My Sobriety Tanity Tikaram oraz nieznośnie sztuczne nadęcie pudel metalu, jak ktoś celnie podsumował prezencję gwiazd w rodzaju Def Leppard czy Bon Jovi. Mała stabilizacja przykryta piękną kołderką, a jak już nawet marzenie, to zatopione w kiczu.

      I raptem w zestawieniu harcerskiego „Independent” pojawił się wyzywający dekadenckim wdziękiem, zgrzytliwy i swingujący zarazem numer Ekscentrycy. Musiał się wybijać, skoro usłyszawszy go kilka razy w radiu, zapamiętałem do dziś.

      Twardzi jak rzeźbione drzewo,

      Lżejsi niż łabędzie puchy,

      Z jakąś pasją obłąkańczą

      Wykonują wspólne ruchy.

      Idą razem w prawo, w lewo.

      Papierosy z ust wyjęli,

      Równocześnie się potknęli,

      Przewrócili, wstali, tańczą.

      Brzmi najnowszy fokstrot lonah.

      Murzyn w śmiech, a jazzband ryczy.

      Ekscentrycy, ekscentrycy.

      Ten tekst to oczywiście pochodzący z zarania epoki jazzu wiersz Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Doskonale pasował tak do zaczepnego wizerunku zespołu Los Loveros, jak i do ducha nowej epoki. „Ekscentrycy to my” – w finale dorzucał od siebie Wiśnia. I to wystarczyło, by nadać piosence pieczęć manifestu.

      Kajtek: – W wieku szesnastu lat pod wpływem młodzieńczych chceń zapragnąłem zostać gitarzystą. Zacząłem od punka, był najbliższy, na wyciągnięcie ręki. Parę prostych chwytów i gotowe. Na parafii mieszkał Kucharz, perkusista Zwłok. Coś poszło nie tak i odszedł z bandu. Po krótkim czasie założył nowy zespół i młodym gniewnym z podwórka za­proponował współpracę, a mi wymianę roli. Tak powstał Sedes; ja przez zrządzenie losu zostałem bębniarzem, Kucharz gitarzystą. Potem odszedł, a jego miejsce zajął Sławek Celej. Po roku wspólnego grania stwierdziliśmy, że czegoś nam brakuje. Rozwijałem się, on też. Do ogarnięcia było wiele nowych rozwiązań, punk rock był łatwy do przewidzenia. Decyzja była szybka, tworzymy nowy band – Program III. Skończyło się proste granie, zaczęliśmy kombinować. Nowa fala. Zabrakło jednak odrobiny szaleństwa. Poznałem w tym czasie Zbyszka „Karasia” Harasimowicza, zaproponował mi granie w Creation Jungle. Dzięki niemu spotkałem Zbyszka Sawickiego. To była ekipa nieszablonowych gości. Poszerzyłem muzyczne środowisko, zacząłem słuchać bardziej rozbudowanych układów. Blues, jazz, free jazz i – o Boże – wywołujące gęsią skórkę The Birth­day