Długa noc w Paryżu. Dov Alfon

Читать онлайн.
Название Długa noc w Paryżu
Автор произведения Dov Alfon
Жанр Криминальные боевики
Серия
Издательство Криминальные боевики
Год выпуска 0
isbn 9788381431842



Скачать книгу

dowódcy sekcji osiem dwieście jest proszona o pozostanie.

      Rozdział 17

      Juge d’instruction był młody i bardzo zestresowany. Głośno rozmawiał z przełożonymi i chodził nerwowo po pomieszczeniu, przeszkadzając technikom Légera w podłączeniu laptopa Baraka do większego ekranu. Abadi obserwował przygotowania z rosnącym niepokojem, choć bez pełnej koncentracji.

      Nawet gdy wszystko było wreszcie gotowe, musieli czekać dalej, bo juge d’instruction poprosił o zgaszenie świateł wokół kontenera, na co kryminalistycy zaprotestowali, że nie będą pracować w ciemności. Podczas zawziętej dyskusji Léger wyglądał tak, jakby miał zaraz zemdleć.

      – Tak to wygląda we Francji – mruknął zażenowany do Abadiego, który tylko uśmiechnął się uprzejmie, nie dodając, że w Izraelu sytuacja wyglądałaby o wiele gorzej.

      W końcu dostali sygnał, że mogą zaczynać. Barak włączył nagranie, a na wielkim ekranie pojawił się Meidan.

      Kamera była zaawansowana, może aż za bardzo. Co kilka sekund obiektyw przesuwał się, by objąć całe otoczenie wokół kontenera El Al, przez co zapis zdarzenia stał się frustrująco niekompletny. Urządzenie miało niezwykle wrażliwy mikrofon, więc nagraniu towarzyszyła dziwaczna ścieżka dźwiękowa odgłosów w tle. Abadi miał wrażenie, że ogląda niezrozumiały projekt artystyczny, ukłon w stronę klasycznego czarno-białego filmu, w którym brakowało tylko plansz z informacjami: „Protagonista nie zauważa pułapki”; „Czarne charaktery zakradają się od tyłu”; „Blondynka się rozbiera”; „Protagonista błaga o życie”; „Koniec”.

      Migający zegar w rogu ekranu nadawał rytm całej historii. Wskazywał dziesiątą czterdzieści osiem, kiedy rozległ się wesoły dzwonek otwieranych drzwi windy, a Meidan wyszedł ze środka. „Co to jest?” – spytał z zaskoczeniem po hebrajsku. Przynęta poszła za nim.

      Z nagrania jasno wynikało, że kobieta nie była tak wysoka czy atrakcyjna, jak to opisywali świadkowie. Okazała się też sporo młodsza, być może nie miała jeszcze nawet dwudziestu lat. Trzymała go pod ramię – aby nie stracić równowagi na wysokich szpilkach, ale też wywabić Meidana z windy.

      Mężczyzna wciąż wyglądał na rozbawionego, choć może zdążył się już też nieco zdziwić. Pierwsze kroki postawił z wahaniem. On też był bardzo młody, przypominał niemal dziecko. Ciągnął za sobą walizkę, małe kółka grzęzły na prowizorycznej ścieżce wysypanej żwirem. Kobieta wskazała na ciemny teren budowy, dając do zrozumienia, że idą w tamtą stronę. „Parking, parking”, powiedziała. Meidan powtórzył to słowo po hebrajsku i z zaciekawieniem popatrzył na wózek widłowy, jakby dopiero co rozważał zakup takiego urządzenia.

      Kiedy kamera znów pochwyciła parę w kadr, skupiła się na nim. Mogliby użyć tego zdjęcia do rozesłania powiadomień o zaginięciu. Ludzie Légera posłali swojemu przełożonemu pytające spojrzenia, a on popatrzył na Abadiego, który tylko wzruszył ramionami.

      Meidan i blondynka szli powoli przed siebie, ale o dziesiątej czterdzieści dziewięć oko kamery znów zaczęło rozglądać się po całym pomieszczeniu i oboje zniknęli z ekranu. Zza kadru dobiegł głos Izraelczyka, żartującego po angielsku, że czeka na nich limuzyna z szampanem. Kobieta nie odpowiedziała. Słowa Meidana stawały się głośniejsze z każdym krokiem zbliżającym go do kamery na kontenerze. Po chwili dodał wyraźnie: „Chyba prowadzisz mnie w jakieś bardzo romantyczne miejsce”.

      Blondynka chyba zrozumiała słowo „romantyczne”, bo wybuchnęła śmiechem. Zachęcony sukcesem Meidan dalej ją zagadywał. Przez całą minutę poziom głośności utrzymywał się na tym samym poziomie, a kiedy o dziesiątej pięćdziesiąt obiektyw znów skoncentrował się na parze, funkcjonariusze zrozumieli dlaczego. Oboje stali wciąż w tym samym miejscu, tuż przy kontenerze. Kobieta oparła się o Meidana, żeby zdjąć buty.

      Nagła intymność chyba obudziła w nim głos rozsądku. Mikrofon wychwycił zaniepokojoną nutę w jego głosie. Mężczyzna próbował wyjaśnić, że wzięła go za kogoś innego.

      „To nie ja, nie jestem tym pasażerem, tylko żartowałem…” (dziesiąta pięćdziesiąt i piętnaście sekund).

      Czyżby zaczynał rozumieć? Może już podejrzewał, że padł ofiarą własnego żartu? Uciekaj, ty kretynie, uciekaj, pomyślał Abadi. Gdyby chłopak w tej chwili pognał do windy, może zdołałby się uratować. Ale jaki mężczyzna zostawiłby bosą dziewczynę na opuszczonym terenie budowy bez choćby próby zapewnienia o dobrych intencjach? I który Izraelczyk porzuciłby własną walizkę?

      Kamera znów zaczęła się kręcić i obraz przeniósł się na zaciemnioną część pomieszczenia. Na ekranie pojawiło się dwóch mężczyzn, z pewnością południowoazjatyckiego pochodzenia.

      – Des Chinois! – wykrzyknął juge d’instruction. Rzeczywiście wyglądali na Chińczyków. Wynurzyli się z mroku i ruszyli w stronę pary. Odwrócony do nich plecami Meidan nie dostrzegł zagrożenia. Blondynka opierała się teraz o niego całym ciężarem, a on próbował wyjaśnić, że tylko się wygłupiał.

      „To miał być taki żart…” (dziesiąta pięćdziesiąt i dwadzieścia dwie sekundy).

      Mężczyźni zbliżyli się ukradkiem, szybko i cicho. Obaj byli ubrani w czarne garnitury i ciemne koszule. Wyglądali dokładnie tak samo jak tysiące innych biznesmenów, którzy codziennie przylatują do Paryża z krajów Azji Południowo-Wschodniej, ale przemykali się niczym komandosi. Wrażliwy mikrofon na sprzęcie Baraka nie wychwycił nawet szmeru ich kroków na żwirze. Meidan nie miał szans.

      „Przykro mi, ale muszę już iść” (dziesiąta pięćdziesiąt i czterdzieści sześć sekund).

      Kiedy Izraelczyk wreszcie porzucił nadzieję na eleganckie wycofanie się ze swojego wyjątkowo nieudanego wygłupu, cyfrowy zegarek na ekranie kamery wskazywał dziesiątą pięćdziesiąt jeden i cztery sekundy. Kamera uchwyciła moment, kiedy ruszył z powrotem w stronę windy, ciągnąc za sobą walizkę. „Okej, wystarczy, na razie”, rzucił po hebrajsku, jak gdyby w ostatnim żarcie. To były jego ostatnie słowa.

      Kobieta doskonale zrozumiała słowa „na razie” i wyciągnęła rękę, żeby go złapać. Odwracając się ku niej, musiał przynajmniej dostrzec Chińczyków. Obraz znów zaczął odjeżdżać, ale pokazał jeszcze moment, w którym mężczyźni rzucają się na Meidana jak tygrysy na ofiarę w filmie przyrodniczym. Nie dało się zidentyfikować noża ani innej broni, ale zawodowcom wystarczą ręce.

      Zapis audio też nie rozwiał wszystkich wątpliwości. Zadźgali go? Udusili? Pobili? Mikrofon uchwycił echo szarpaniny, ale krzyki kobiety zagłuszyły resztę. Kiedy kamera znów uprzejmie zwróciła się w stronę zdarzenia, Chińczycy nieśli ciało Meidana – był martwy? ranny? nieprzytomny? – w ciemny kąt pomieszczenia. Zrzut znajdował się tuż poza kadrem.

      Kamera zatoczyła koło. Blondynka stała teraz plecami do obiektywu. Nie było widać jej twarzy, ale Abadi miał wrażenie, że kobieta płacze. Zdjęła ubranie. Wyglądała tak krucho, że Abadi miał ochotę odwrócić wzrok, choć było ją widać tylko od tyłu.

      Przez chwilę stała naga, trzymając w rękach ubranie. Przyglądała mu się przez moment; z daleka wydawało się poplamione krwią. Najpierw spróbowała włożyć spódnicę na lewą stronę, ale dostrzegła porzuconą walizkę Meidana. Otworzyła ją i wyciągnęła na wysypaną żwirem posadzkę różne elementy garderoby: garnitur, dżinsy, sweter. Wreszcie zdecydowała się na najłatwiejsze rozwiązanie: klasyczny długi płaszcz przeciwdeszczowy, najpewniej spakowany w ostatniej chwili.

      Przymierzyła go i owinęła nim nagie ciało jak ręcznikiem po długim pływaniu na basenie. Wyjęła