Histeria. Izabela Janiszewska

Читать онлайн.
Название Histeria
Автор произведения Izabela Janiszewska
Жанр Классические детективы
Серия
Издательство Классические детективы
Год выпуска 0
isbn 9788366570283



Скачать книгу

pokiwał głową, a później wgramolił się na siedzenie pasażera.

      – Znudziło mi się spanie na kartonie – rzucił, gdy ruszyli.

      – Tak też myślałam.

      W oddali dostrzegła patrol rozmawiający z chłopakiem w dresie. Mężczyzna wskazywał palcem odjeżdżającego citroëna, ale nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia.

      Od chwili, gdy Paweł wsiadł do samochodu, czuła w środku przyjemne ciepło.

      Podobne takiemu, jakie u niektórych pojawiało się, gdy po długiej nieobecności wreszcie wracali do domu.

      – Mamuśka, gdzie jesteś? – rzucił komisarz Bruno Wilczyński do telefonu, usiłując przekrzyczeć skandujący na Krakowskim Przedmieściu tłum. – Nie mogłeś wybrać lepszego miejsca na spotkanie? Tu jest jakiś cholerny protest. – Zasłaniał dłonią drugie ucho, by odgrodzić się od coraz głośniejszych okrzyków: „Kłamca! Kłamca!”.

      W odpowiedzi usłyszał w słuchawce jedynie śmiech. Z telefonem przyciśniętym do ucha usiłował wyłowić z tłumu znajomą twarz, gdy poczuł, że ktoś go ordynarnie popycha. Poirytowany zerknął za siebie, ale dostrzegł jedynie gderającą pod nosem staruszkę o lasce. Kobieta rzuciła mu groźne spojrzenie, po czym dołączyła do skandujących: „Hańba! Hańba!”. Chwilę później potrąciła go matka wioząca na wózku inwalidzkim dziecko ze spuszczoną bezwładnie głową. Z jego ust wydobywały się bąble śliny, a wargi rozchyliły się, odsłaniając szereg białych zębów. Chłopak miał nieobecny wyraz twarzy i nienaturalnie wykręcone ręce, w których podtrzymywał kawałek kartonu ze sloganem napisanym flamastrem: „Brak serca to kalectwo”.

      Bruno zorientował się, że jego rozmówca się rozłączył, a on znalazł się w samym środku ludzkiej rzeki. W gęstym strumieniu buzującego gniewu, frustracji i determinacji. Wokół unosił się szmer rozmów i zapach wilgotnych od niedawnego deszczu ubrań.

      Było w tym zbiorowisku coś magnetyzującego, mogło jednocześnie onieśmielać i przerażać lub wręcz przeciwnie, dodawać siły. Można było poczuć się w nim odrobiną, delikatną i kruchą, stłamszoną pod naporem otaczających ciał i okrzyków, albo zupełnie odwrotnie – odnaleźć moc wynikającą z bycia częścią tej żywej, nastawionej bojowo masy.

      Wilczyński rozglądał się ponad głowami protestujących w poszukiwaniu swojego informatora, ale nigdzie go nie widział. Wybrał jego numer ponownie i ku swojemu zdziwieniu usłyszał komunikat: „abonent czasowo niedostępny”.

      – Niech cię szlag, Mamuśka! – zaklął pod nosem i wcisnął telefon do wewnętrznej kieszeni kurtki.

      Odkąd drobny złodziejaszek z upodobaniem do przebieranek naraził się kilku kolegom z szemranego środowiska, trudno było się z nim spotkać. Po tym, jak Czeczeni podpalili jego knajpę na Dworcu Centralnym, Mamuśka zapadł się pod ziemię, a „Nie ma jak u mamy” stało się podobną do wielu norą w czeluściach dworcowych podziemi, w której królowały automaty do gier, chrzczone piwo i ceratowe obrusy w biało-czerwoną kratę. Podróżni zabłądzili tam czasem na okazałego schabowego podawanego z domowymi ziemniakami, który nie wiadomo kiedy i dlaczego stał się kultowy. Jednak czar lokalu prysł, gdy jego właściciel się ulotnił.

      Mamuśka, a tak naprawdę Edward Jabłoński, był duszą tego miejsca, lubił rozmawiać i opowiadać anegdoty i właśnie to niewinne hobby go zgubiło. Dopóki informował jedynie swoich dwóch zaufanych policjantów, wszystko było w porządku, ale ostatnio zgłosił się do niego jakiś ważniak z Centralnego Biura Śledczego. Facet zapłacił za przesolone danie, którego nawet nie tknął, zwitkiem banknotów, a później uprzejmie zapytał Edwarda o kilka obco brzmiących nazwisk i zanotował to, co usłyszał, w małym czarnym zeszycie. Następnego dnia jadłodajnia dziwnym trafem stanęła w płomieniach, a Mamuśka ledwie uciekł przed wielkim Czeczenem z nożem sprężynowym.

      Od tej pory złodziej ukrywał się, zmieniał numer telefonu i nie odpisywał na maile. Z wyjątkiem tych, które nad wyraz rozbudziły jego ciekawość, a wiadomość od Brunona była dokładnie tego gatunku. Komisarz Wilczyński bywał irytującym człowiekiem, ale nigdy nie wystawił Edwarda i zawsze lojalnie go osłaniał. To dlatego Jabłoński przyjął zlecenie i zgodził się na spotkanie.

      Bruno przeszedł pieszo do stacji Nowy Świat-Uniwersytet. Postawił kołnierz, by uchronić się przed listopadowymi podmuchami wiatru, a zaciśnięte dłonie włożył do kieszeni kurtki. Kiedy poczuł, że w jednej z nich coś jest, bezwiednie uniósł brwi. Przegapił swój pociąg, jadący w stronę ronda Daszyńskiego. Jego palce zacisnęły się na ukrytym przedmiocie, a po chwili patrzył już na figurkę małej różowej świnki. Początkowo przyglądał się jej ze zdziwieniem, ale gdy pociągnął stworzenie za głowę, okazało się, że jest czymś więcej niż plastikową zabawką. Trzymał w dłoni pendrive.

      Skubaniec, pomyślał, kręcąc głową z niedowierzaniem, a uśmiech na jego twarzy stawał się coraz szerszy.

      Dopiero teraz Bruno zdał sobie sprawę, że kiedy potrąciła go staruszka o lasce, dostrzegł w jej twarzy coś znajomego, a gdy krzyczała razem z protestującymi, w jej głosie wychwycił znajomą, chropowatą nutę. Zaśmiał się w głos, przyciągając uwagę kilku osób oczekujących na peronie na pociąg metra. Musiał przyznać Mamuśce, że jego przebrania wyewoluowały. To, co widział dziś, było majstersztykiem.

      Najbardziej jednak cieszył go pendrive, który obracał teraz w palcach.

      Larysa Luboń weszła do mieszkania i od progu poczuła, że coś jest nie w porządku. Nie podejrzewała, by ktoś naruszył jej system bezpieczeństwa, który zainstalowała po włamaniu, a jednocześnie nie potrafiła strząsnąć z siebie niepokoju.

      Kilka miesięcy temu wymieniła zamki, założyła nieprzepuszczające światła rolety w oknach i zamontowała system kamer, dzięki którym mogła w każdej chwili zalogować się do aplikacji i sprawdzić, co się dzieje w jej domu. Komórka miała alarmować ją również, gdyby wewnątrz pojawił się nieproszony gość. Tym razem jednak źródłem jej obaw były obezwładniająca cisza i zapach przetrawionego alkoholu.

      – Paweł, podnieś się. – Stanęła nad swoim dawnym szefem.

      Wiśniewski leżał na plecach, z ust ciekła mu strużka śliny, jego lewe ramię zwisało smętnie z kanapy, a dłoń dotykała podłogi, na której stała opróżniona butelka wódki. Larysa poczuła piekące rozczarowanie, rozlewające się po całym ciele. Patrzyła na poruszającą się w rytm oddechu klatkę piersiową mężczyzny, słuchała delikatnego szumu wydychanego przez niego powietrza i starała się zrozumieć, dlaczego stan przyjaciela jest dla niej tak trudny do zniesienia, a on sam wydaje się jej niekiedy wręcz odpychający. Śmierdział alkoholem i brudem, osadem gromadzącym się głęboko w zagięciach skóry, którego nie była w stanie zmyć jedna kąpiel ani wiele następnych, jakby był emblematem osoby, której na niczym już nie zależy. Czymś, co zrastało się z nią na zawsze.

      Jak mogła przypuszczać, że człowiek, który od śmierci żony nie przeżył ani jednego dnia na trzeźwo, rzuci alkohol w obliczu jej wyimaginowanej misji? Dlaczego uwierzyła w to, że będzie zdolna zatrzymać karuzelę uzależnienia, na której wirował jej znajomy? W myślach skarciła się za skrajną naiwność, po czym chwyciła Pawła pod ramiona i z głośnym westchnieniem uniosła go do pozycji siedzącej.

      – Pojedziemy, pojedziemy – mamrotał niewyraźnie pod nosem, z nadal zamkniętymi oczami. – Nic się nie bój, Marysiu, zdążymy.

      Wiśniewski uśmiechnął się do obrazów, które przesuwały się pod jego powiekami, a później z powrotem opadł