Histeria. Izabela Janiszewska

Читать онлайн.
Название Histeria
Автор произведения Izabela Janiszewska
Жанр Классические детективы
Серия
Издательство Классические детективы
Год выпуска 0
isbn 9788366570283



Скачать книгу

a4c8a57.jpeg" alt="5269.jpg"/>

      Copyright © Izabela Janiszewska, 2020

      Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2020

      Redaktor prowadzący: Adrian Tomczyk

      Marketing i promocja: Greta Kaczmarek

      Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

      Korekta: Ewelina Chodakowska, Marta Akuszewska

      Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

      Projekt okładki i stron tytułowych: Tomasz Majewski

      Fotografia na okładce: PeopleImages / Getty Images

      Fotografia autorki: Zuza Krajewska / Warsaw Creatives

      Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

      Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

      eISBN 978-83-66570-28-3

      CZWARTA STRONA

      Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

      ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

      tel.: 61 853-99-10

      [email protected]

      www.czwartastrona.pl

      „Dziecko, które jest źle traktowane,

      nie przestaje kochać rodziców.

      Przestaje kochać siebie”.

      Jesper Juul

      TAMTA NOC

      Niektórzy twierdzą, że widzimy to, co chcemy widzieć, a nie to, jaki świat jest naprawdę. A jednak tamtego jesiennego wieczoru Wiktor Zakrzewski zobaczył coś, czego nigdy nie pragnął dostrzec. Spotkał się z tą częścią rzeczywistości, której istnienie dotychczas wypierał. Jego ciało oblepił gęsty, wgryzający się w skórę niepokój, a on zdał sobie sprawę, że zło, które do tej pory wydawało mu się nierealne, postawiło na jego drodze posłańca.

      Najpierw zauważył jego białe włosy, odcinające się od granatu nieba. Chłopiec wyłonił się z mgły. Biegł od strony ursynowskiej Górki Kazurki, porośniętego trawą sztucznego wzniesienia usypanego z ziemi z wykopów prowadzonych w latach osiemdziesiątych pod budowę pierwszej linii metra.

      Malec zanosił się szlochem i krzyczał. Trudno było zrozumieć jego słowa, bo połykał je razem ze łzami i wodnistą wydzieliną kapiącą z nosa. Dziecko potknęło się i upadło na chodniku, a jego płacz stał się bardziej donośny. W pierwszym odruchu Wiktor obejrzał się za siebie, jakby sprawdzał, czy dostrzeże kogoś innego, kto mógłby wyruszyć na pomoc chłopcu, ale było zbyt późno i paskudnie, by ludziom chciało się wychodzić z domów. Z nieba siąpił listopadowy deszcz, wiał nieprzyjemny wiatr, który przyprawiał o dreszcze, a wszystko spowijała gęsta, dusząca mgła. W powietrzu unosił się zapach gnijących liści i dymu wydobywającego się z kominów okolicznych domów. Mężczyzna zmełł w ustach przekleństwo, po czym z niechęcią ruszył w stronę zawodzącego dziecka, które leżało bezradnie na betonowych płytach chodnika. Jego ciałko drgało w rytm wylewającego się z niego smutku.

      – Hej, mały – powiedział cicho, ale nie dlatego, by nie wystraszyć chłopca, tylko dlatego, że nagle sam poczuł irracjonalny strach, owijający się wokół jego serca niczym wąż o zimnej, śliskiej skórze.

      Dziecko ucichło, po czym ostrożnie uniosło głowę i zaczęło badawczo wpatrywać się w Wiktora. Wielkie, błękitne i mokre oczy lustrowały nieznajomego, jakby od jego kolejnego ruchu zależało, czy szloch powróci. Mężczyzna pomyślał, że powinien się odezwać, wykorzystać tę pauzę w rozpaczy, ośmielić jakoś malca, dowiedzieć się, gdzie są jego rodzice i dlaczego chodzi sam po ulicach nocą, ale żadne z tych oczywistych pytań nie mogło mu przejść przez gardło. Z otwartymi ustami, niczym zahipnotyzowany patrzył na poplamioną krwią twarz chłopca i dopiero po chwili zauważył, że zarówno jego dłonie, jak i maskotka, którą ściskał w maleńkiej rączce, oraz ubranie pokryte są warstwą lepkiej, brunatnoczerwonej mazi. Wydawało mu się, że czuje jej mdły zapach. Drażnił jego nozdrza i sprawiał, że zaczynało mu się zbierać na wymioty.

      – O Boże… – wydobyło się z ust Zakrzewskiego, który, przerażony tą mimowolną reakcją, natychmiast położył dłoń na ustach. – Co ci się stało, mały? – dodał po chwili, przełykając ślinę.

      – Moja mama… – przemówił chłopiec łamiącym się głosem, po czym zaczął na powrót łkać.

      Wiktor Zakrzewski kręcił głową z niedowierzaniem. Cała ta sytuacja sprawiała wrażenie nierealnej, jakby spotkała kogoś innego, a jednak to on stał na popękanej płycie chodnika i patrzył na zakrwawione dziecko. Czuł, że to nie powinno się nigdy zdarzyć, nie jemu i nie tam, ale było już za późno, by się wycofać. Nie mógł zostawić chłopca samego. Wyrzucał sobie, że powinien odjechać, gdy tylko go zobaczył. Nie rozumiał, dlaczego poddał się irracjonalnemu odruchowi i wziął na siebie odpowiedzialność za tę małą istotę. Ale dzieciak miał na oko niewiele więcej niż trzy lata i z pewnością nie poradziłby sobie sam.

      Mężczyzna nerwowo przygryzł paznokieć kciuka, po czym rozejrzał się raz jeszcze w nadziei na to, że zza horyzontu wyłoni się skruszony opiekun chłopca. Gdy nikt nie nadchodził, uczepił się myśli, że może znajdzie wsparcie w przypadkowych przechodniach, zepchnie na kogoś ten ciężar – ale i tu nie odnotował sukcesu. Jedyną osobą, którą dostrzegł, był staruszek z psem, idący w przeciwną stronę, ale emeryt nawet nie spojrzał w jego kierunku, a po chwili zniknął za ścianą mgły. W końcu Zakrzewski westchnął zrezygnowany i podszedł do dziecka.

      – No już. Chodź. – Wziął je pod pachy, uniósł i postawił na chodniku. Mały był tak oszołomiony, że nie stawiał oporu.

      Wzrok mężczyzny przesuwał się czujnie po ciele malca, szukając odpowiedzi na huczące mu w głowie pytanie o to, skąd wzięła się krew. Wypatrywał jakiejś rany, oznak poważnego urazu czy śladów pobicia, ale było zbyt ciemno, by mógł precyzyjnie ocenić jego stan. Przez chwilę gapił się na pobrudzony krwią niebieski sweterek, a gdy poczuł, że do gardła podchodzi mu bigos, który zjadł niedawno, odchrząknął i zwrócił się do dziecka:

      – Zaprowadzę cię do mamy, dobra? – Starał się włożyć w to zdanie nieco optymizmu. – Pokażesz mi, gdzie mieszkasz?

      Chłopiec spuścił głowę i cichutkim głosikiem powiedział:

      – Nie wiem. – Po czym uniósł błękitne oczy i drżącymi wargami dodał: – Mama leży tam. – Odwrócił się w stronę Lasu Kabackiego.

      Mężczyzna poczuł, że kręci mu się w głowie. Jego dłonie zaczęły się pocić, a w przełyku pojawiło się nieprzyjemne uczucie ostrego pieczenia, podobne do tego, którego doświadczał przy zgadze. Wydawało mu się, że coś zatyka mu gardło, a w ustach wyczuł kwaśny posmak.

      – Zaprowadź mnie – powiedział z trudem, a własny głos wydał mu się obcy.

      Wziął dziecko za rękę, tak że mała dłoń zniknęła w uścisku dorosłego. Trzymał chłopca mocno, może chwilami ściskał go nawet za bardzo, ale chciał mu pokazać, że się nie boi, że jest silnym dorosłym, w którym malec może znaleźć oparcie. Szedł więc obok niego, spoglądał na zakrwawionego króliczka w jego dłoni i robił wszystko, by oddychać normalnie.

      Chłopczyk zaprowadził go za górkę, na której mieścił się Bike Park Kazoora, miejsce, gdzie swoje umiejętności trenowali amatorzy latania na rowerach, lub – jak kto woli – fani kolarstwa grawitacyjnego. Wkrótce dotarli w okolice ulicy Gminnej, a później Rolnej, na której malec przyspieszył, po czym wyrwał się mężczyźnie i pobiegł w kierunku samochodu z otwartymi drzwiami, zaparkowanego na poboczu.

      Mężczyzna włączył latarkę w telefonie i ruszył za dzieckiem, czując narastający niepokój, równie silny jak zimno przenikające go do szpiku kości. Wydawało mu się, że jego nogi stały się ciężkie i oporne, a każdy krok kosztował go wiele wysiłku, jakby organizm starał się go zatrzymać, ochronić przed tym, czego mógłby nie oglądać. Gdy po chwili dotarł na miejsce, jego oczom ukazało się leżące w trawie ciało kobiety z roztrzaskaną głową, z której płynęła krew.