Название | Jak przejąć kontrolę nad światem 2 |
---|---|
Автор произведения | Dorota Masłowska |
Жанр | Языкознание |
Серия | |
Издательство | Языкознание |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788308071687 |
Towarzystwo jest eleganckie. Są różni lokalsi, dla których kolacja tutaj to potwierdzenie statusu. I tak: dwoje bardzo grubych i brzydkich Afroamerykanów, którzy naprawdę nie chcieli zostać wzięci za jakichś obdartusów. Nie widziałam tyle złota, odkąd wujaszek Scrooge pozwolił mi zajrzeć do swojego skarbca. Zegarki pięciocentymetrowej grubości… sygnety… kolczugi, misiury… Obok rozsiedli się trzej mężczyźni o twarzach starych prostytutek. Wyglądają, jakby przed chwilą odprawili tratwę z uchodźcami, tylko trochę dziurawą, za zgarnięte hajsy postanowili przyćpać ostro najdroższego makaronu, a potem niech się dzieje, co chce. Swoje bogactwo raz po raz dokumentują ponurymi selfie. Telewizja jak zwykle emituje teledyski przedstawiające młodych mężczyzn zawodzących żałośnie na motorówkach w towarzystwie obrażonych modelek. Ja tymczasem kompletnie napalam się, że wreszcie zjem coś, co nie jest bułą.
Panująca tu bułoza zaczyna mnie powoli wykańczać. Wypadają mi włosy i zęby, rano przy łóżku znajduję okruszki, które osypały się ze mnie w nocy… Marzę o skrawku pomidora czy czegoś w podobie, czy żądam dla siebie tak wiele? Jak okrutnie zaraz zadrwi ze mnie los, gdy na stół wjedzie moja sałatka (surowa kapusta, ogórki i karbowana marchew z puszki) i minestrone (wszystko powyższe zalane słoną pomarańczową wodą!). Tak samo naiwnie niech się łudzi i oblizuje S., przed którym zaraz pojawi się gargantuiczny kopiec makaronu o wdzięcznej nazwie carbonara, z czego wyłącznie „nara” ma coś wspólnego z realiami.
Kuba to jednak nie tylko ogniści despacitos i obrzydliwe jedzenie, to także obowiązki zawodowe. Jako goście Tygodnia Teatru następnego dnia prowadzimy w Hawanie seminarium. Zaczyna się o dziesiątej, więc jeszcze zdążamy zajrzeć w jakąś krzywą okoliczną uliczkę. A tam to już jak wejść na chwilę za róg Krainy Czarów… Wchodzisz i już… Wrze, gotuje się, kipi. Z każdego okna, okienka, okieneczka na naszych oczach pączkują jakieś szalone światy. Ferment, rozbuzowanie, fantastyczne rozmnożenie, zgazowanie tutejszej ulicy zupełnie nas oszałamia! Smród śmieci, gówna i mydełka. Zrujnowane fasady, obtłuczone syreny, pieczołowite konstrukcje ze śmieci, spuszczane przez sąsiadki torby na zakupy. Światy wychodzą ze światów, wychodzą ze światów, wychodzą ze światów, wychodzą ze światów!
Wchodzimy do kawiarenki, której cała oferta zamknięta jest w lichym termosiku. Kawa kosztuje jednego peso, piękna mamita nalewa nam po łyczku na dno szklanek. My w tym czasie dyskretnie rozglądamy się po jej skromnym lokalu… Stary wypoczynek i zapalona już, wyszmelcowana i nieco spłowiała od słońca choinka. Na ścianie oprawiony w ramy plakat Spice Girls, tak stary i wyjarany słońcem, że Geri Halliwell wygląda zupełnie jak Mel B, a Mel B jak Mel C…
Chce się powiedzieć: my mamy przedmioty, my mamy komputery, internety, smartfony, odzież funkcyjną i niefunkcyjną, taką i śmaką, designerską i niedesignerską. Ale ci ludzie tutaj, oni mają życie.
Wracając jeszcze jednak na chwilę do Magii sprzątania Marie Kondo… Tylko gdzie ja ją mam? Pożegnanie z nadmiarem. Minimalizm japoński? Nie, to nie to… Hygge, duńska sztuka czegoś tam? Życie zero waste? W panice przetrząsam swoją półkę „Książki o tym, że mam za dużo rzeczy”. A może położyłam ją na „Książki o tym, że mam za dużo książek”?
Kiedy właściwie refleksja nad nadmiarem przedmiotów, w którym żyjemy, sama zdążyła zamienić się w nadmiar przedmiotów? Jakbyśmy funkcjonowali w jakimś urzeczywistnieniu mitu o Midasie, w którym wszystko prędzej czy później obraca się w produkt, gadżet i powerbank, a już chwilę później śmieci, śmieci, góry śmieci, które będziemy segregować za pomocą niezbędnych do tego segregatorów, segreterów, segregaczy i aplikacji smart-segreGo! Już do kolejnej edycji Magii sprzątania wydawca dofoliuje „organizer porządków” albo atomizer Mini Pronto. Ponieważ Marie Kondo woła na puszczy w świecie, który na każdy moment życia ma dla nas stosowne, zmieniające się co sezon kostium i wyprawkę, a każdy festiwal – pełną ulotek i gównoprzypinek torbę. A przecież produkty zawłaszczają nasze jedzenie, ubieranie, gody, seks, narodziny, chorowanie, umieranie – a także niejedzenie, nieubieranie, brak seksu i PLANOWANE dopiero narodziny. Ale nie tylko je – bo jeszcze zespół niespokojnych nóg i suchość oczu, różne potrzeby daleko bardziej subtelne i jedynie odrobinę niepotrzebne. A jeszcze cały sektor produktów do kupowania innych produktów – czyli magazyny o zakupach – choć właściwie które czasopisma nie są teraz o zakupach? Przecież niemal całe „Panie”, „Sukcesy” i „Obcasy” to wyliczanki rzeczy, które można kupić. Na koniec produkty służące do fotografowania siebie z innymi kupionymi produktami – to już naprawdę perwersyjne… Poziom przyjemności, bezpieczeństwa, komfortu od dłuższego czasu zdaje się przecież nie wzrastać – przedmioty mnożymy jedynie dlatego, że tworzą jakby rodzaj trójwymiarowego języka obrazkowego, którym wywrzaskujemy różne swoje baśnie i stojące za nimi tęsknoty, aspiracje, rozpacze, niespełnienia…
I w tym wszystkim nagle ta Kuba. Świat bez rzeczy.
Kompletna konsternacja. Bo dotąd, zwiedzając nawet ubogie kraje, przyzwyczajona byłam do pewnych standardów: autochtoni wiedli gdzieś tam to swoje nieróżowe życie, jednak w oazach dla turystów fontanny dobrobytu i toblerone, choćby i otoczone drutem kolczastym i kwarantanną, biły rytmicznie 24/7. A na Kubie nie chodzi o pieniądze czy niepieniądze, tu rzeczy i jedzenia PO PROSTU NIE MA. Żrąc buły, buły przekładane i garnirowane innymi bułami, przechodzę wszystkie fazy: niedowierzanie, zaprzeczenie, wreszcie kryzys, a po nim powolne godzenie się z losem, nawet pewna jego afirmacja. Na przykład odkrycie, że to, co początkowo brałam za wiecznie jedną i tę samą bułę, to różne rodzaje buł, zwodniczo do siebie podobnych. Buła słodkawa i gliniasta. Buła sucha, z elementami grahamowymi. Buła wciąż mokra po tygodniu leżenia. To samo sandwiche. Ułudnie identyczne. W abnegacji myliłam sandwiche śniadaniowe z tymi obiadowymi i kolacyjnymi, a przecież podawane były o zupełnie różnych porach. Myliłam ryż z fasolą z ryżem z fasolą i solą… To wcale nie było to samo.
I tak z dnia na dzień dostrzegałam coraz więcej odcieni całej tej sytuacji. W obliczu niemożliwości rzeźbienia w codziennych aktach konsumpcyjnych, a i odseparowani od internetowych ułud, chcąc nie chcąc zdecydowaliśmy się po prostu na jedyny możliwy tu wybór: życie. W Hawanie wystarczyło wyjść na ulicę, a już jego gorące, obsesyjnie ruchliwe cząsteczki kompletnie uderzały nam do głowy. W liściach fikusów buszowały kolorowe ptaki. Pod wielkimi drzewami gniły złożone w darze dla lokalnych bóstw kury w siatkach, świńskie łby patrzące wzrokiem „mnie to już naprawdę wali” i kiście bananów. Wrzeszczały natrętnie klaksony taxi colectivo. W krzywych budkach dekapitowano kurczaki. W tym samym czasie zza płotu wyskakiwał jakiś gruby kogut i biegł przed siebie rzeczowym, pospiesznym krokiem, jakby wracał po zapomnianą z domu altówkę… Cuchnęło spalinami. Podkoszulki szarpał wiatr. Klaksony! Bulwar, zza którego spienione morze wpadało wprost do miasta, zalewając przechodniów i samochody. Wieżowiec Girón, gigantyczny kawał omszałego betonu, wisiał nad dzielnicą jak skała nad piknikiem; cały zrobiony z chytrych prześwitów jak rajtuzy prostytutki, przez które prześwitywał lazur zwariowanego morza. W bramach jakieś pokątne siłownie, w których sztangi łamały się jak trawa. Dalej galeria handlowa, ponury przybytek o charakterystycznej architekturze zubożałego promu kosmicznego. Dewizowy sklep spożywczy, asortyment symbolizowany przez wielotonową partię wietnamskich ciastek typu markizy i dramatyczny smród zepsutego mięsa. Wieczorami