Granatowy 44. Grzegorz Kalinowski

Читать онлайн.
Название Granatowy 44
Автор произведения Grzegorz Kalinowski
Жанр Зарубежные детективы
Серия
Издательство Зарубежные детективы
Год выпуска 0
isbn 9788366195950



Скачать книгу

pan jakiś spektakl.

      – Nie da się ukryć! – zgodził się skromnie Kostrzewski. – Dlatego w dowód uznania wypiją panowie za moje zdrowie – efektownie zakończył swój występ.

      Wypili raz i drugi, po czym Rybski zapytał jak gdyby nigdy nic:

      – Szef w biurze?

      – Panie komisarzu… – zaczął pan Roman cicho – wczoraj wpadł tu jak po ogień, zabrał coś i tyle go widzieliśmy. Powiedzieć, że się spieszył, to nic nie powiedzieć. Coś się stało, coś… – teraz już szeptał – niedobrego. I to niedługo po tej strzelaninie na Chmielnej, podobno chłopcy z konspiracji… plotki najrozmaitsze chodzą, ale… – choć wydawało się to niemożliwe, Kostrzewski mówił jeszcze ciszej – podobnież zwiał na Pragę.

      Policjanci wypili jeszcze po jednym, położyli na barze górala i wyszli.

      – Górala za szybką wódeczkę? – zdziwił się Stolarczyk.

      – Tak na pożegnanie – wyjaśnił Rybski. – Nie wiem, jak długo przetrwa Wars i Sawa, czy Ciechaniak się podniesie.

      – Nie liczyłbym na to. Jego zastawa[10] pobita, ale został mu brat, kuzyniaki i talent, więc się podniesie i będzie mścił, ale nawet jemu zajmie to trochę czasu. Chyba że…

      – Chyba że co?

      – Chyba że zaraz po wpadce pobiegł na skargę do Ahrego – wyjaśnił Rybski – to by wyjaśniało jego wizytę na komendzie. No bo jak wyjaśnić, że ewakuował się z Warszawy z urzędami i częścią policji, ale wrócił i od razu przyjechał po ciebie delegacją.

      – Nie sądzę! – Rybski pokręcił głową. – To się nie klei! Polski bandzior leci się pożalić na policjanta do oficera Abwehry, a ten od razu interweniuje. Niemożliwe!

      Ustalili sposób, w jaki mają się kontaktować, i że na pewno nie będzie to komenda policji. I każdy poszedł w swoją stronę.

      Misja na Filtrowej dobiegła końca, a lokal na Mariensztacie był spalony, Rybski spędził więc noc przy Opaczewskiej w opuszczonym mieszkaniu. Należało do bandyty, którego zatrzymano około dziesięciu dni temu. Panował zbyt wielki bałagan, by ktoś to zauważył, więc postanowił się tam wprowadzić. Zatrzymał tego bandziora, sam zamykał lokal, lecz klucze zdeponował na komendzie. Zamek nie należał jednak do skomplikowanych, więc dał radę, chociaż nie był tak dobrym włamywaczem jak kieszonkowcem.

      Musiał tak zrobić, chociaż najchętniej pojechałby na Kamionek, było to jednak zbyt ryzykowane, ponieważ Niemcy pchali na drugą stronę mnóstwo wojska. Cywilny ruch był utrudniony, do tego szkopy wzmogły kontrole.

      Złapał tramwaj numer dwadzieścia siedem na Ochotę i dojechał nim do samego końca. Ostatni przystanek tej linii był przy Opaczewskiej, na której praktycznie kończyła się Warszawa, we wrześniu 1939 roku to właśnie tam ustawiono broniącą miasta barykadę. Zabudowana była tylko wschodnia pierzeja ulicy, stały tam nowe, bardzo przyzwoite kamieniczki. Wszedł do bramy, cicho pokonał kilka stopni, mieszkanie było bowiem na parterze. Rozejrzał się i zaczął ostrożnie pracować wytrychem. Nie szło za dobrze, w końcu jednak usłyszał przyjazne dla uszu każdego włamywacza pyknięcie. Zapadki się przesunęły! Wyciągnął wytrych, nacisnął klamkę i wszedł do środka… i nagle poczuł w tyle głowy tępy ból. Nogi zrobiły się jak z waty, w oczach ciemno. Próbował się odwrócić, stanąć pewnie, coś zrobić. Złapał się klamki, ale nie dał rady ustać i runął na podłogę.

      ***

      Zaczęło się robić jasno, lecz nie było to miłe, bo wisząca pod sufitem żarówka oślepiała, a w głowie narastał ból.

      – Ty żeś w gorącej wodzie kąpany, ty głupi ty! – usłyszał kobiecy głos.

      – Ze złodziejami twardo trzeba! – Słowa te zostały wypowiedziane głośno, lecz jakoś bez przekonania. – Złodziejów i kurwów trzeba gazrurką przez łeb.

      – Policji to będziesz mówił, ty stary idioto!

      – A policja to tu niepotrzebna – odrzekł niepewnie fachowiec od walenia gazrurką.

      – Tak, policja niepotrzebna – jęknął Rybski, otwierając oczy, w którewaliło światło z żarówki.

      Pomocne dłonie zaczęły ciągnąć go w górę. Rozejrzał się i po chwili wiedział: jest w mieszkaniu dozorcy, to on musiał zdzielić go w głowę. Stał lekko nieogolony, w rozchełstanej koszuli, obok żona w fartuchu, oboje po ciężkim dniu pracy.

      – No właśnie, bo pan przecież z policji, panie poruczniku! – powiedział przymilnym głosem jego oprawca.

      – Głupi ten mój mąż, oj głupi, panie władzo… – weszła mu w zdanie żona.

      – Skąd wiecie, że jestem z policji?

      – No bo sprawdziłem, z kim mam do czynienia. Wszyściutkie pańskie rzeczy leżą tu na stole! Dokumenciki, pieniążki, zegarek i rewolwer.

      – A zegarek to po co?

      – A żeby się nie stłukł!

      – Żeby się nie stłukł… – mruknął Rybski.

      – No co pan porucznik myśli, to nie było tak! – oburzył się teatralnie cieć.– Jak pan klapnął na ziemię, to ja od razu sprawdziłem, czy się nie roztłukł. Piękny, szwajcarski, szkoda by było!

      – Żeś pan zegarek sprawdzał czy cały, a nie głowę?!

      – Głupi ten mój mąż, oj głupi, panie władzo… – powtórzyła cieciowa.

      – To jak będzie, panie władzo? – zagadnął przymilnie dozorca.

      – Ma być tak, że nikt się nie dowie…

      – Dziękuję, panie władzo, dziękuję…

      – O niczym, ani o tym, co było, ani o tym, co będzie.

      – A co będzie? – zainteresował się cieć.

      – Ja tu będę przez jakiś czas mieszkał, może inni funkcjonariusze też. To tajna akcja, chcemy przyskrzynić wspólników tego ptaszka, co tu siedział.

      – A to nie pan go zwijałeś? No tak, to pan, teraz poznaję – ucieszył się dozorca.

      – Trzeba było poznać, zanim mi dałeś przez łeb, człowieku!

      – Głupi ten mój mąż, oj głupi, panie władzo… – przypomniała o swej obecności dozorczyni.

      Dozorca odprowadził go do mieszkania i na odchodnym zapytał, czy czegoś nie potrzebuje.

      – Jest tu jakiś lokal?

      – No jest obok – potwierdził dozorca – pod trzydziestym ósmym u Hauzerowej.

      – To masz pan tu pieniądze i przynieś mi coś do picia i jedzenia. Piwo, coś zjadliwego i tak dalej.

      – Wódeczkę, to znaczy się bimberek, to ja mogę swój przynieść w ramach przeprosin!

      Szwagier ze wsi robi, świnię też ostatnio bił, kiełbasa jest, wszystko miód malina! I schowaj pan tę mamonę, zara przyniesę z domu!

      Mieszkanie państwa dozorcostwa i oni sami nie zapowiadali jakiejś szczególnej uczty, tymczasem Rybski spożył wspaniałą wieczerzę: kawał kiełbasy, bimber i woda z syfonu. Faktycznie miód-malina!

      Obudził się rano z lekkim bólem głowy. Nie wiedział, czy to od ciosu, który zadał mu dozorca, czy od bimbru od jego szwagra. Ból jednak powoli mijał, a Rybski zastanawiał się, co dalej. Wiedział, że rozsądniej siedzieć na tyłku, tyle że to nie było w jego stylu. Lubił ryzykować, a człowiek z Abwehry, kapitan Hermann Ahre, był do bólu obowiązkowy i trzymał się swoich przyzwyczajeń.

      Jaki