Название | Granatowy 44 |
---|---|
Автор произведения | Grzegorz Kalinowski |
Жанр | Зарубежные детективы |
Серия | |
Издательство | Зарубежные детективы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788366195950 |
– Kim oni są? – spytał Masztalerz.
– Można powiedzieć, że to starzy znajomi. Przedwojenni jeszcze zawodowi bandyci, złodziejski narybek. Ten, którego widziałem pod kamienicą przy Filtrowej i którego spisali policjanci z Sękocińskiej, to Władysław Łuczkowski, ksywka Bazyl. Należał kiedyś do bandy Ciechaniaków, ale się wybił na niezależność.
– Nie ma tam kogo silniejszego w tym światku, kogoś, kto by im przemówił do rozumu? – Masztalerz szukał jakiegoś spokojnego rozwiązania, choć wyglądał na zabijakę.
– Rozmawiałem z jednym silnym człowiekiem, ale powiedział, że nie jest zainteresowany. Przestępcy też się szykują na wyjście Niemców, powstanie i wejście ruskich.
– Czyli idziemy na ostro? – Masztalerz westchnął ciężko. – Masz pan jakiś pomysł?
– Mam, ale najpierw musi się na to zgodzić pan Ludwik – odpowiedział Rybski.
– Muszę pierw wiedzieć na co – bąknął kasjer.
– No to słuchajcie, panowie…
I Rybski przedstawił swój plan. Były pracownik dawnej Pocztowej Kasy Oszczędności słuchał przerażony. Kiedy Rybski skończył, zwrócił się do niego:
– I co pan myśli, panie Ludwiku?
Konspiracyjny księgowy otarł czoło chusteczką, rozejrzał się nerwowo i powiedział:
– Wchodzę w to. Jakbym uważał, tobym nie musiał. – Uśmiechnął się nerwowo, po czym dodał: – Tylko tak to, panowie, załatwcie, żebym dożył powstania, dobrze?
– Ma to pan gwarantowane – zapewnił Zyga Stolarczyk z powagą, z jaką wypowiadają podobne słowa ajenci ubezpieczeniowi i komiwojażerowie.
Rybski poprosił obsługę o przyniesienie telefonu i po minucie aparat był na stoliku. Ludwik wyjął z teczki notes, otworzył go na jednej z ostatnich stron i wybrał numer. Rozmawiał chwilę, po czym odłożył słuchawkę i chcąc sprawiać wrażenie chojraka, oznajmił:
– Złapali przynętę!
***
Rybski źle spał. Plan był ryzykowny, poza tym myślał o Oli oraz o tym, co wisi w powietrzu. Wszędzie widział optymizm i podniecenie, które im było większe, tym jego niepokój głębszy. Od informacji szumiało mu w głowie: ruscy prawie na Pradze, pod Wołominem, w Otwocku, blisko. Do tego te cholerne przepowiednie i objawienia, które najchętniej by zapił, ale nie mógł tego zrobić, bo nocował w mieszkaniu kontaktowym, które, był tego pewny, pełniło funkcję czegoś w rodzaju sztabu albo centrum informacyjnego.
Następnego dnia czekał na telefon od Ludwika, wręcz warował przy aparacie, a jego nieobecność w komendzie miał kryć Zyga. Wreszcie Ludwik się odezwał i powiedział, że za godzinę będzie czekał z Masztalerzem w Tivoli przy Marszałkowskiej. Odważny wybór, uznał Rybski. A może uważają, że pod latarnią najciemniej?
Zadzwonił na komendę do Zygi i postanowił umówić się z nim wcześniej. Nie wyszedł główną bramą, bo gdyby wrócił pod nią bandyta Łuczkowski, byłby spalony. Z kamienicy dało się przejść przez podwórka aż do Niemcewicza. Podszedł parę kroków do Tarczyńskiej i tam wskoczył w kolejkę EKD. Następny przystanek, przy Nowogrodzkiej, tuż przed skrzyżowaniem z Marszałkowską, był zarazem ostatnim.
Lokal, w którym się umówili, Tivoli, znajdował się po drugiej stronie Marszałkowskiej. Towarzystwo przesiadywało tam handlowe i mocno szemrane, dużo fokstrotów[8] i wbrew zakazom chodzenia do polskich lokali, całkiem sporo niemieckich żołnierzy. Wnętrze restauracji było ciemne i podzielone przepierzeniami, co z jednej strony dawało poczucie intymności, a z drugiej zawężało pole obserwacji. Rybski za czymś takim nie przepadał, ale taki lokal wybrał Masztalerz.
Zyga już siedział przy stoliku.
– Ktoś mnie szukał? – zapytał Rybski na dzień dobry, dosiadając się.
– Nie. Cisza przed burzą, każdy ma jakąś pilną robotę, każdy kombinuje, co zrobić gdy wszystko buchnie. Ci z konspiracji chcą trafić szwabskich konfidentów, konfidenci chcą się wywinąć, cała reszta dać nogę albo się podłączyć. A każdy… prawie każdy – Zyga uśmiechnął się cierpko – ma rodzinę. Ty na ten przykład już zakombinowałeś. – To on pośredniczył w załatwianiu mety na Kamionku. – W tej sytuacji nikt się nie interesuje, czy komisarz jest w komendzie, czy pracuje na mieście.
Po chwili przyszli Masztalerz i Ludwik i mogli zacząć omawiać plan.
Nie był skomplikowany i dla niemal wszystkich biorących w nim udział – zważywszy na to, to, co robili w ciągu ostatnich pięciu lat – niezbyt ryzykowny. Dla wszystkich z wyjątkiem Ludwika, który miał być przynętą.
Bandyci urzędowali w jednym z burdeli przy Chmielnej, Ludwik poszedł tam poprzedniego dnia po krótkiej rozmowie telefonicznej, której byli świadkami. Powiedział Bazylemu, że jutro będzie miał do dyspozycji tysiąc dolarów, które musi wymienić na marki. Dodał, że za „za każde pieniądze” musi kupić dokumenty folksdojcza oraz bilet na pociąg do Berlina. Dla Bazylego i jego ludzi było jasne, że gość chce okraść kasę organizacji i prysnąć z forsą gdzieś daleko! Flota, którą miał podprowadzić, musiała być ogromna, bo skoro aż tysiąc twardych chciał zamienić na marki, żeby mieć na podróż i pierwsze potrzeby, to w takim razie ile ma na to, by się urządzić? Dwa, trzy, pięć, a może więcej tysięcy dolarów? Wielkie pieniądze, a do tego żaden przeciwnik i bez ryzyka! Zamierzał wiać sam, był spietranym pierdołą, który nie używał spluwy, tylko liczydła, do tego, gdy go załatwią, Armia Krajowa będzie szukała właśnie jego! Tymczasem on ucieknie z pomocą gangu, lecz na tamten świat, a oni zaopiekują się jego pieniędzmi. Czysta bezszmerowa robota, tak zapewne myśleli.
***
Sobota, dwudziestego dziewiątego lipca 1944 roku. Coś wisiało w powietrzu, na mieście było mnóstwo niemieckich patroli, robiło się nerwowo.
– Dostałem cynk, że Niemcy minują wszystkie mosty – poinformował Zyga. – A patroli jest tyle, ile było przed tygodniem. Ochłonęli, skurwysyny.
– Żeby tylko Bazyli nie zdążył ochłonąć. – Rybski był zdenerwowany, choć na papierze wszystko wyglądało bardzo dobrze. Akcja miała być prosta jak drut: Ludwik wchodzi z wypchaną walizką do burdelu przy Chmielnej, tam bandyci robią swoje, ale nie do końca, ponieważ błyskawicznie pojawiają się Rybski i Stolarczyk, a jako ubezpieczenie idą Masztalerz i Orkan. Pif, paf, polscy bandyci napadli na funkcjonariuszy Kripo, i pozamiatane. Nikt nie będzie robił ambarasu, bo Bazyli i spółka mają bogate kartoteki.
Weszli do burdelu pół minuty po Ludwiku. Stawiającemu się cerberowi Zyga przywalił kolbą rewolweru, a błysk sprężynowca, który przystawił mu do twarzy, przyśpieszył odpowiedź na pytanie, dokąd poszedł gość z walizką. Wpadli do środka, gdy zbiry właśnie przeszukiwały poturbowanego Ludwika. Miał spuchnięty nos, z jego ust wypływała stróżka krwi. Musieli szukać kluczyka od walizki, którą trzymał już w ręku Bazyli.
Na widok uzbrojonych ludzi zagwizdał nonszalancko.
– Niech zgadnę, policja? Jeśli szukacie panienek, to piętro wyżej! A jeśli dolarów… możemy pogadać. Walizka jest pękata, powinno starczyć dla wszystkich.
– Nie pajacuj – warknął Zyga, robiąc krok w tył. Bandytów było czterech, bezpieczniej trzymać dystans. – Lepiej powiedz tym, którzy są w drugim pokoju, żeby tu weszli z rączkami w górze. I bez numerów!
– Panowie