Название | Córka nazisty |
---|---|
Автор произведения | Max Czornyj |
Жанр | Любовно-фантастические романы |
Серия | |
Издательство | Любовно-фантастические романы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-8195-251-4 |
– Wypij to – nakazuje.
– Ale…
– Wypij.
Gładzi mnie po policzku i się prostuje. Jest wysoki, dużo wyższy ode mnie. Pod szyją na wstążce ma Żelazny Krzyż. Mój wzrok zatrzymuje się na chwilę na lśniącej sprzączce jego pasa. Pod orłem widnieje dewiza: „Mój honor nazywa się wierność”.
A mój?
Czy mój honor również nazywa się wierność?
– Gretchen – ponagla mnie.
Boże. Doskonale wiem, co jest w kubku. Wiem, że jeżeli wypiję jego zawartość, nie będzie już jutra, burzy ani lepszego świata. Już nic się nie zacznie ani nie skończy. Dym nie załaskocze mnie w gardło.
– Proszę cię… – Ojcu łamie się głos. Przykłada dłoń do ust i powoli nabiera powietrza. Rozgląda się spłoszony.
– Jutro. Zrobię to jutro, dobrze?
Nie odpowiada. Zaciska zęby i ponownie wbija we mnie wzrok. Po jego doskonale wygolonym policzku ścieka kropla potu. A może to łza? Dlaczego ogolił się tuż przed wyjazdem? Te pytania nie znajdą swoich odpowiedzi.
Zaciskam dłonie na metalowym kubku i cała drżę. Robi mi się niedobrze. Nie mogę zawieść ojca. Nie mogę pozwolić, by przeze mnie dłużej zwlekał. Wiem, że na jego rozkazy czeka wielu ludzi. Ja jedna jestem mu nieposłuszna.
Gdzieś w oddali słychać łoskot nadjeżdżających czołgów. Przez ostatnie godziny zdołałam przyzwyczaić się do tego dźwięku. Wszystkie tryby maszyny muszą się kręcić we właściwym rytmie. Te słowa co chwilę padały z radia, wżynały mi się w mózg. Jedna uszkodzona zębatka powoduje, że…
Rozchylam usta i przechylam kubek.
W tym samym momencie ojciec uderza mnie w dłoń. Mocno i wściekle. Wypuszczam kubek, a ten pada na pole, po czym brzęczy, pchany przez wiatr.
Nie rozumiem nic z tego, co się stało. Boję się nawet zerknąć na ojca. A on odwraca się i kieruje się w stronę drogi. Odgłos nadjeżdżających czołgów jest coraz głośniejszy. Mimo że ojciec jest odwrócony do mnie plecami, widzę, że ociera oczy. Maszeruje lekko zgarbiony, co nigdy wcześniej mu się nie zdarzyło. Zawsze szedł wyprostowany jak struna.
Internat znajdował się w dawnych zabudowaniach dworskich. Główny gmach został spalony przez Rosjan, którzy obozowali w nim pod koniec wojny. Ponoć nie mieli pojęcia, jak korzystać z toalet na piętrze, więc granatami zrobili dziury w podłodze, by móc załatwiać się na parter. To był tylko pierwszy etap dewastacji budynku, który Niemcy – o dziwo – zostawili w spokoju. Zabrali ze sobą jedynie nieco dzieł sztuki, w tym kolekcję obrazów niderlandzkich mistrzów, oraz sforę psów gończych, która wyjątkowa pasowała do ich charakterów. Najgorszy czas przyszedł wraz z sowietami.
Te kilka lat po przejściu frontu pozostawiło na ścianach zabudowań pęknięcia i ślady kul. W spoiny między cegłami wsiąkły westchnienia oraz przyciszone rozmowy kilkuset dziewcząt. Za obłażącym tynkiem można było trafić na najgłębsze sekrety, a przez dziurawy dach codziennie ulatywały modlitwy.
Pamiętam poczciwego sprzątacza Jana, pamiętam dyrektor Inkubaturę, jak ją nazywano, pamiętam też kilka nauczycielek.
Na lekcjach zazwyczaj siadałam w jednej z tylnych ławek, sama i zła na cały świat. Nie miałam przyjaciół. Dla wszystkich byłam „niemrą” lub „hitlerką”. Godzinami mówiłam do lustra, aby pozbyć się akcentu, i godzinami przysłuchiwałam się temu, jak mówię. Nie wychwytywałam nawet śladu obcej naleciałości. Wydawało mi się, że po polsku mówię całkiem dobrze. Znacznie trudniej było zrozumieć dziewczęta z dawnej Rusi, zaciągające tak mocno, że można odnieść wrażenie, iż bez przerwy śpiewają. Do nich nikt nie miał pretensji.
Życie w internacie poddane były ścisłym regułom. Pobudka, toaleta, lekcje, w międzyczasie przerwy na posiłki i ochłapy wolnego czasu. Nie narzekałam, bo nie wiedziałam, czy jeszcze istnieje jakikolwiek inny świat. Tak po prostu musiało być. Nie wymykałam się z innymi dziewczętami do kina, nie włóczyłam się po nocach ani nie robiłam dowcipów nauczycielom.
Moim jedynym buntem były poranne spacery. Od lat miałam problemy ze snem i budziłam się na długo przed świtem. Ubierałam się, a następnie wymykałam na przechadzkę po okolicy. Chodziłam bez celu. Przypatrywałam się przełamującemu ciemność świtowi, wsłuchiwałam w szum lasu i poranne nawoływanie zwierzyny.
Czasem zachodziłam do wsi. Zimą zawistnie obserwowałam ciepło i jasność wypełniające skromne chałupy. W cieplejsze dni równolegle z moim pojawieniem się przed świtem zaczynało się życie. Ruszały wozy, słychać było muczenie krów i nerwowe parskanie koni. Na podwórzach gospodynie wysypywały ziarno dla kur, dzieci ganiały się, a mężczyźni gotowali do ciężkiej roboty.
Któregoś ciepłego kwietniowego poranka przy plebanii, gdy słońce już rozświetliło złociście powietrze, zobaczyłam wysokiego, rozczochranego chłopaka. Był bardzo chudy i wydawało się, że połamie się pod ciężarem przenoszonych skrzynek. Nie wiem, co w nich było, lecz on zachowywał się tak, jakby przenosił porcelanowe zastawy. Miał wysunięty do przodu język, cicho mruczał i stawiał szeroko stopy. Gdy zdał sobie sprawę, że na niego patrzę, natychmiast się wyprostował. Jednocześnie przydepnął postrzępioną nogawkę przydługich spodni. W ostatniej chwili uratował się przed upadkiem, lecz jedna ze skrzyń się mu wymsknęła. Po krótkiej i nierównej walce z siłą ciążenia rozległ się głuchy łomot. Wieko spadło, a na drogę wypadły świeżo porąbane drwa. Chłopak się zaczerwienił, po czym natychmiast zaczął je podnosić. W jego nieskoordynowanych ruchach było coś niezwykłego. Zachowywał się jak cyrkowiec, który balansuje na linie i to, że się zachwieje, jest tylko jego starannie wyreżyserowanym gestem. Jednak w tym nie było nic zaplanowanego.
Udałam, że nic się nie stało, i poszłam dalej. Tamtego dnia sporo myślałam o spotkanym rano chłopaku. Wydawało mi się, że to wszystko mogło mi się po prostu przyśnić. Że nie rozbudziłam się jeszcze i po prostu majaczyłam. Uśmiechałam się do siebie na wspomnienie jego chaotycznych ruchów. Starałam się odtworzyć wygląd jego twarzy. Rysowałam ją i zamazywałam.
Kolejnego ranka zerwałam się po bezsennej nocy i popędziłam do wsi. Z ogromną ulgą zobaczyłam, że chłopak jest prawdziwy. Był w tym samym miejscu co poprzedniego dnia i przenosił takie same skrzynie. Zobaczył mnie już z daleka, drgnął, jakby chciał mi pomachać, po czym uświadomił sobie, że takie manewry z kilkudziesięcioma kilogramami drewna na rękach są niemożliwe.
Uśmiechnęliśmy się do siebie. Chłopak puścił mi oko, po czym dumnie zadarł głowę. Słońce oświetliło jego pozbawioną zarostu, nastoletnią twarz. Wiatr muskał mu przydługie, potargane od snu włosy. Nagle jego mięśnie napięły się, a sylwetka – przygarbiła. Z podwórza przy plebanii usłyszałam chrząknięcie. Dopiero po chwili zobaczyłam stojącego w półmroku księdza, który ćmił fajkę, patrząc na mnie spode łba. Wiatr co rusz rozwiewał pomarańczowe iskierki żaru.
Przyśpieszyłam kroku i czym prędzej schowałam się za murem pokrytym obłażącą farbą. Jakby na zakończenie snu w tym samym momencie rozległo się bicie dzwonu. Mimo to nie obudziłam się, lecz jeszcze mocniej uświadomiłam sobie, że to wszystko dzieje się naprawdę. Że z jakiegoś głupiego powodu moje serce również zabiło mocniej, a po ciele rozlała się fala przyjemnego ciepła.
Przez kolejne dni codziennie przychodziłam w okolice plebanii. Starałam się unikać księdza, lecz ten niezmiennie stał na straży pracowitości swojego pomocnika. Chłopiec zerkał na mnie,