Infantka. Józef Ignacy Kraszewski

Читать онлайн.
Название Infantka
Автор произведения Józef Ignacy Kraszewski
Жанр Зарубежная классика
Серия
Издательство Зарубежная классика
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

królewna zkąd ją wziął.

      Począł opowiadać, że niedawno Tatarom jeńców nad Tykiczem odbito, a między niemi i ta sierotka się znajdowała. Domyślano się z tego, co dziecko samo o sobie opowiadało, i z innych poszlaków, że było córką niejakiego Sochy-Zagłoby, których tam dwu braci z Mazowsza wywędrowawszy na kresach się osiedliło.

      Temu Sosze-Zagłobie jednemu Tatarowie dwór spalili, żonę zabili, jego zamęczyli w niewoli, a o dziecku sądzono, że je ten sam los spotkał.

      Gdy dobrze później jeńców odbito w stepie, znalazła się w rękach tatarskich dziewczynina. Pamiętała o sobie że ją Dosią zwano, że we wsi Mchowie rodzice mieszkali, i miała drewniany krzyżyk jakiś na sznureczku u szyi.

      Obok Mchowa, w drugiej osadzie, brat tego Sochy-Zagłoby ocalał był, wczas zbiegłszy, ale gdy mu synowicę przyprowadzono, wcale się do niej przyznać nie chciał, ani ją znać, chociaż po bracie Mchów zagarnął. Krzyżyk drewniany, który miała na szyi, służył mu właśnie do dowodzenia, że musiała być chłopką, kiedy kijowskiej roboty krucyfiks na piersiach nosiła.

      Szlachcic, który się od stryja tego nagrody spodziewał, oberwał łajanie i nie wiedząc, co począć z sierotą, przywiózł ją naprzód do Lwowa, potem do Krakowa, rad się zbyć, bo nie żonaty był, nie miał domu ani łomu, i sam służby szukał.

      Królewna ani się namyślała, kazała mu kilka czerwonych złotych dać, a Zakrzewskiej dziecko wziąć. Obmyto je, uczesano, nakarmiono, a Anna królewna bardzo pokochała wychowanicę.

      Gdy biedactwo odżyło, wypytywano je o przeszłość, o niewolę, ale było tak przemęczone, schorowane, przybite obchodzeniem się okrutnem, że mało co zachowało.

      Mówiła tylko, że imię swe Dosi pamiętała i że rodzice jej na wsi jakiejś, którą po swojemu opisywali, mieszkali.

      Z bałamutnych tych dziecka wspomnień mało co było można wyciągnąć, nawet to rzecz bardzo niepewna, czy w istocie tego Sochy-Zagłoby córką była, ale ją tu przyjęto i nazwano Dorotą Zagłobianką.

      Gdy to biedactwo potem odżyło, dopieroż niemal cudownie rosnąć, pięknieć i rozwijać się jęło tak, że królewna się nią nacieszyć nie mogła. Poszły stąd pieszczoty wielkie i niepotrzebne dogadzanie.

      Zachciało się dziewczynie uczyć, królewna sama nauczyła ją po włosku, Francuz który pod czas był przy ogrodzie, po francuzku, a żartem i na podziw ks. Niedźwiedzki zaczął po łacinie.

      Na co się to wszystko zdało? chyba żeby się jej w głowie przewróciło.

      Umiejąc języków tyle, zażądała niemieckiego, królewna jej się o Niemkę postarała. Szczęście jeszcze, że po turecku i po tatarsku nie zechciała się uczyć, boby jej i tego nie odmówiono. A z tatarskiego języka dotąd, słyszę, pamięta coś nie coś.

      Pisze tak pięknie, że mogłaby w kancelaryi służyć.

      Jakże potem nie miała zdumnieć i nabrać pychy, gdy się jej wszyscy dziwić zaczęli, a rozum jej wychwalać i piękność przytem?

      Tatarowie też kumysem pojąc wlali w nią krew taką dziką, że jej pohamować trudno.

      Otóż ją macie jaką dzisiaj jest.

      Zagłobianka! szlachcianka! ale stryj jej znać nie chciał, pewno nie bez powodu. Kto wie co za jedna? tyle tylko pewne, że Dosia…

      – No i to – dodał Talwosz – że drugiej takiej Zagłobianki czy Dosi nie ma na świecie. Wyrzucacie jej że się górą nosi, co za dziw! niechże druga temu co ona sprosta? Złego przecie nic jej zadać nie możecie?

      – Dla siebie najgorsza – mówił dalej spokojnie Bobola. – O swoją przyszłość cale nie dba. Za królewnę życie gotowa dać, ale się rwie nie do swoich rzeczy, nawet pani nasza pohamować jej nie może.

      – Za to jej naganić nie można – odparł Talwosz – iż się przywiązała i chce wdzięczność okazać. Tu wszyscy głowy potracili, królewna płacze tylko i narzeka, ta jedna ani odwagi nie traci, ni na chwilę nie odpoczywa.

      – A do czego się to zdało? – spytał Bobola. – Lata, biega, wciska się, ale cóż zrobić może? Nastręcza się na posła, gotowa w największy ogień, a nie zrobi nic, tylko się jej ludzie dziwują i pod czas wyśmiewają.

      – Mój Bobolo miły – począł Talwosz po chwilce namysłu. – Coś mi miał serce odjąć dla niej, toś chyba przysporzył. Dokaże ona co czy nic, nie w tem rzecz; podziwiać trzeba i męztwo i rozum i wdzięczność dla królewnej.

      – I szaleństwo – dorzucił Bobola. – Zważże sam. Dziewczyna piękna jak anioł, oczy rwie, wie o tem i pięknością się tą posługuje, naraża. Wyjdzieli cało? a ludzie zawsze paplać będą.

      – Znajdzie się za nią ująć komu – zamruczał Talwosz.

      – Tak jak i dziś wieczór – mówił dalej Bobola – sama jedna do oboźnego na zamek do króla, gdzie lud rozpuszczony. Gdzie to kto słyszał? Ale ona się nie zlęknie nikogo. Biskup, senator, żołnierstwo, ciżba, hałastra, ani się zawaha, ani drgnie.

      – A wszystko to robi dla królewnej – przerwał Talwosz – bo ona sama nikogo nie potrzebuje i zbliżyć się nawet nie da do siebie. Powiedzże Bobolo, nie piękna to wdzięczność?

      – Bodaj piękna ale nierozumna i bez pożytku – mówił Bobola i rozśmiał się. – Co chcesz? gotówem ją nazwać heroiną, ale właśnie przez to na żonę nie stworzona, a ty się bez miary rozmiłowujesz i głowę tracisz.

      Zamilkł Talwosz, ale wcale nie okazywał, żeby był przekonanym.

      – Teraz – odezwał się po namyśle – pozwól mnie słowo rzec. Czy ja się kocham w niej czy nie, to moja rzecz, ale ten sam mam sentyment dla królewnej co ona.

      Albo się to serce nie rozdziera patrząc na tę nieszczęśliwą panią? Takiego rodu dziecię, królów córka, wnuczka, prawnuczka, królów siostra i królowych, dziś sierota, opuszczona, sama jedna, biedna tak, że dla kawałka chleba srebra musi potajemnie zastawiać. Albo to nie okropna pomyśleć o jej losie!

      Gdy na którego z nas biedaków, pospolitych ludzi padnie takie nieszczęście, toć jeszcze! ale pomazańców bożych dziecko! w takiem osieroceniu, pod taką dolą ciężką! Nie powinniśmyż wszyscy się ująć za nią, a choćby ginąć dla niej!

      – Tęgiś – przerwał Bobola. – My! my! a cóż my możemy, choćbyśmy i poginęli?

      – E! e! – wyrwało się Talwoszowi. – My! my! toć przecie szlachta jesteśmy, a w królestwie tem coś znaczymy. Ani ty ani ja nic nie zrobimy, ale trzeba budzić i nawoływać.

      Panowie senatorowie klucze trzymają, my pięści mamy.

      – O ho! ho! – zakrzyknął Bobola – daleko idziesz! Pleć tylko tak, pleć, i królewnie się przysłużysz i sobie.

      – Nie może być ażeby sprawiedliwości nie było na świecie! – wołał Talwosz rozgorączkowany.

      – Czekajmyż na nią!

      – A tymczasem królewna Anna bez opatrzenia, głodem niechaj mrze i ze wstydu, że ją poniewierają! – wykrzyknął Talwosz. – Cóż tu się dziwować, że dziewczyna głowę traci, patrząc na to! Mnie się też wnętrzności burzą.

      Porwał się Talwosz i żywo po izbie biegać począł.

      – Trzeba radzić! nic nie pomoże.

      Bobola się ironicznie uśmiechał.

      – Gdyby cię ksiądz podkanclerzy Krasiński do rady wezwał – rzekł – nie źleby było, a no, wątpię