Trzej muszkieterowie. Александр Дюма

Читать онлайн.
Название Trzej muszkieterowie
Автор произведения Александр Дюма
Жанр Исторические приключения
Серия
Издательство Исторические приключения
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

ulicy, obejrzał się, drzwiczki się otwarły i zamknęły i piękna żona kupca zniknęła za niemi.

      D’Artagnan szedł dalej. Dał słowo, że nie będzie szpiegował pani Bonacieux i gdyby nawet życie jego zależało od tego, dokąd się uda, lub od osoby, która towarzyszyć jej miała, wróciłby do siebie, bo powiedział, że wróci.

      W pięć minut był już na ulicy Grabarzy.

      – Biedny Athos – mówił sam do siebie – nic on wiedzieć nie będzie, co to wszystko znaczy. Zasnął może, czekając na mnie, lub może powrócił do siebie i dowiedział się, że kobieta znajduje się w jego mieszkaniu. Kobieta u Athosa! No, przecież była tam jakaś u Aramisa. Wszystko to jest niesłychanie dziwne, i mocno jestem ciekawy, jak się to skończy.

      – Źle, panie, źle – odpowiedział mu głos, po którym d’Artagnan poznał Plancheta, gdyż, rozmawiając z sobą głośno, jak zwykle ludzie roztargnieni, wszedł do sieni, z której schody prowadziły do jego mieszkania.

      – Jakto, źle? co ty pleciesz, durniu? – zapytał d’Artagnan – co się takiego stało?

      – Nieszczęście!

      – Jakie?

      – Najpierw, pan Athos uwięziony.

      – Uwięziony?… Athos?… za co?

      – Zastano go u pana, i za pana go wzięto.

      – A któż go aresztował?

      – Straż przyprowadzona przez czarnych ludzi, których pan zmusiłeś do ucieczki.

      – Czemuż nie powiedział, jak się nazywa? Czemu nie powiedział, że do tej sprawy wcale nie należy?

      – Tego się właśnie wystrzegał najbardziej; zbliżył się do mnie, mówiąc: „Pan twój nade wszystko winien teraz wolnym pozostać, a nie ja, ponieważ on wie o wszystkiem, ja o niczem. Będą myśleli, że go mają, przez co zyska na czasie; za trzy dni powiem im, kim jestem i muszą mnie wypuścić”.

      – Brawo!… Athos!… szlachetne serce!… – mruknął d’Artagnan – to patrzy na niego! A co zrobili zbiry?

      – Czterech poprowadziło go nie wiem dokąd, do Bastylji, czy też do fortu Biskupiego; dwóch zaś pozostało z czarnymi ludźmi, którzy, wszystkie zakątki przetrząsnąwszy, zabrali papiery, jakie tylko były. Dwóch wreszcie, w ciągu tej czynności, stało u drzwi na straży; potem, gdy wszystko już się skończyło, odeszli, zostawiając dom pusty i otwarty.

      – A Porthos i Aramis?

      – Nie zastałem ich, więc nie przyszli.

      – Mogą jednak przyjść lada chwila, bo powiedziałeś im przecie, iż czekam na nich?

      – Tak, panie.

      – Zatem, nie rusz się stąd ani na krok; jeżeli przyjdą, powiedz im, co się zdarzyło, niech poczekają na mnie w oberży Pod Jabłkiem; tutaj mogłoby być niebezpiecznie, dom może być strzeżony. Ja śpieszę do pana de Tréville, by mu o wszystkiem oznajmić i sam do nich przyjdę.

      – Dobrze, proszę pana.

      – Ale ty zostaniesz i nie będziesz się bał! – rzekł, powracając jeszcze d’Artagnan, aby zalecić odwagę służącemu.

      – Niech pan będzie spokojny – rzekł Planchet – O! pan mnie jeszcze nie zna, jak sobie powiem, to jestem odważny, muszę tylko sobie powiedzieć; zresztą jestem pikardyjczykiem.

      – Więc zrozumiałeś już: zabić się raczej dasz, a nie opuścisz tego domu.

      – Tak, panie; o! nie ma rzeczy, którejbym nie uczynił, by panu dowieść mego przywiązania.

      – Dobrze – rzekł w duchu d’Artagnan – widocznie metoda, której użyłem względem tego chłopca, bardzo była trafna, przy sposobności będę ją nadal stosował.

      I, o ile mu na to pozwoliły nogi, bo już czuł się zmęczony bieganiną, popędził na ulicę du Vieux Colombier.

      Nie zastał pana de Tréville w domu; oddział jego był w Luwrze na służbie i on razem ze swym oddziałem. Potrzeba było dotrzeć do niego koniecznie i zawiadomić o tem, co się dzieje. D’Artagnan postanowił więc wcisnąć się do Luwru.

      Mundur straży pana Desessarts winien mu był utorować drogę. Zszedł więc na ulicę Augustynów i zawrócił na bulwar, aby przejść przez Nowy Most. Powziął na chwilę zamiar przeprawić się promem przez rzekę, lecz, stanąwszy już nad brzegiem, wsunął machinalnie rękę do kieszeni i przekonał się, iż nie ma czem przewoźnika zapłacić.

      Gdy podążył już w górę ulicy Guenegaud, dostrzegł dwie osoby, wychodzące z ulicy Dauphine, a powierzchowność ich mocno go uderzyła: była to kobieta i mężczyzna.

      Pierwsza przypominała panią Bonacieux, drugi podobny był do Aramisa.

      Nadto kobieta była okryta takim samym płaszczem, jaki zarysował mu się na tle okiennicy przy ulicy Vaugirard i na drzwiczkach ulicy de la Harpe.

      Co więcej, mężczyzna miał na sobie mundur muszkieterski.

      Kobieta szła z zapuszczonym kapturkiem, mężczyzna trzymał przy twarzy chusteczkę. Ostrożność ta wskazywała, że, jak jej, tak i jemu zależało na tem, aby ich nie poznano.

      Weszli na most.

      Tą drogą miał iść i d’Artagnan do Luwru; poszedł więc za nimi.

      Nie zrobił jeszcze dwudziestu kroków, gdy upewnił się w podejrzeniu, że kobietą jest pani Bonacieux, a mężczyzną Aramis.

      Wszystkie podejrzenia zazdrości wstrząsnęły mu serce.

      Pani Bonacieux przysięgała mu, że Aramisa nie zna, a w kwadrans po tych zaklęciach, spotyka ją oto przy boku Aramisa!

      Nie zastanowił się tylko, że znał piękną żonę kupca od trzech godzin zaledwie, że nic mu winna nie była, prócz nieco wdzięczności za wyrwanie z rąk czarnych ludzi, którzy porwać ją chcieli, i że żadnych mu nie dala obietnic. Wszakże, miał się za kochanka shańbionego, zdradzonego, sponiewieranego. Zakipiał gniewem, krew mu uderzyła do skroni, postanowił wszystko wyjaśnić.

      Dwoje młodych ludzi spostrzegło, iż są śledzeni, podwoili więc kroku.

      D’Artagnan pośpieszył, wyminął ich, następnie zawrócił i poszedł ku nim w chwili, gdy przechodzili pod latarnią, która rzucała światło na całę tę część mostu.

      Zatrzymał się przed nimi i oni też stanęli.

      – Czego pan sobie życzy? – zapytał muszkieter akcentem cudzoziemskim, jakby chciał dowieść d’Artagnanowi, iż myli się co do swych przypuszczeń.

      – To nie Aramis! – wykrzyknął.

      – Nie, panie, wcale nie Aramis, a po wykrzykniku tym, widzę, że za kogo innego mnie wziąłeś, przebaczam więc panu.

      – Przebaczasz mi pan? – zawołał d’Artagnan.

      – Tak – odrzekł nieznajomy – ustąp pan więc z drogi, skoro nie do mnie masz interes.

      – Bardzo słusznie, mój panie! – odparł d’Artagnan – nie do pana, lecz do pani mam interes…

      – Do pani?… wcale jej nie znasz!… – rzekł nieznajomy.

      – Mylisz się pan, ja ją znam!

      – O! – odezwała się pani Bonacieux z wymówką. – O, panie! dałeś mi słowo szlacheckie, spodziewam się, iż mogę na nie liczyć.

      – A mnie – odezwał się w zakłopotaniu d’Artagnan – mnie pani przyrzekłaś…

      – Weź