Trzej muszkieterowie. Александр Дюма

Читать онлайн.
Название Trzej muszkieterowie
Автор произведения Александр Дюма
Жанр Исторические приключения
Серия
Издательство Исторические приключения
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

iż oczy gaskończyków, jak mówią, mają własność taką, jak oczy kocie: wybornie widzą wśród nocy.

      D’Artagnan zobaczył więc, że młoda kobieta dobyła z kieszeni jakiś biały przedmiot, który, gdy go rozłożyła, przybrał kształt chusteczki. Rozłożywszy ją, pokazała rożek osobie, będącej w mieszkaniu.

      Co u djabła, miała znaczyć ta chusteczka?

      Z miejsca, gdzie stał d’Artagnan, nie mógł widzieć twarzy Aramisa, ale nie wątpił ani na chwilę nawet, że to jego przyjaciel prowadzi rozmowę z wewnątrz z damą stojącą na zewnątrz. Ciekawość jednak przemogła rozsądek. Korzystając więc z zajęcia, w jakiem widok chusteczki zdawał się pogrążać dwie osoby, wchodzące w grę, wyszedł ze swej kryjówki i, szybki jak błyskawica, tłumiąc odgłos kroków, przypadł do rogu muru, skąd wzrok jego jak najlepiej zagłębić się mógł do wnętrza mieszkania Aramisa.

      Stanąwszy tam, o mało nie wydał okrzyku zdumienia. To nie Aramis prowadził rozmowę z damą pod oknem, lecz kobieta; d’Artagnan widział o tyle w ciemnościach, że mógł rozróżnić ubranie, nie widział jednak tyle, aby mógł zobaczyć rysy.

      Jednocześnie prawie ta, która stała w pokoju, wyjęła z kieszeni drugą chusteczkę, zamieniając na tę, którą jej pokazano. Następnie obie kobiety powiedziały do siebie słów kilka. Nareszcie obie kobiety się zamknęły; kobieta, stojąca pod oknem, zawróciła i przeszła o parę kroków od d’Artagnana, zakrywając się kapturkiem płaszcza. Ostrożność ta jednak za późno została przedsięwzięta, bo przedtem już d’Artagnan poznał panią Bonacieux.

      Pani Bonacieux! Podejrzewał on już, że to była ona, gdy zobaczył chusteczkę, wyjętą z kieszeni; nie przypuszczał jednak, aby pani Bonacieux, która posłała po pana de la Porte, by ją do Luwru odprowadził, uganiała się sama jedna po ulicach Paryża o wpół do dwunastej w nocy, narażając się na powtórne porwanie. Musiał być powód nader ważny; a jakiż może on być dla kobiety dwudziestopięcioletniej? Miłość. Ale, czy to na rachunek własny, czy na cudzy, wystawiała się na nocne przygody? Pytanie to dręczyło młodzieńca, któremu szatan zazdrości pożerał serce, ni mniej ni więcej, jakgdyby już był uprawnionym kochankiem.

      Ażeby przekonać się, dokąd pójdzie pani Bonacieux, pozostawał mu jedyny sposób: iść za nią. D’Artagnan instynktownie użył tego sposobu. Lecz, na widok mężczyzny, który oderwał się od muru, jak posąg od framugi, i na odgłos kroków, rozlegających się poza nią, pani Bonacieux wydała lekki okrzyk i poczęła uciekać.

      D’Artagnan pogonił. Nietrudną było rzeczą dopędzić kobietę, której płaszcz krępował ruchy. Wkrótce też znalazł się tuż przy niej. Nieszczęsna, wyczerpana była nie zmęczeniem, lecz przerażeniem i, gdy d’Artagnan położył rękę na jej ramieniu, przyklękła na jedno kolano, głosem zdławionym wołając:

      – Zabij mnie, ale nic się nie dowiesz!

      D’Artagnan podniósł ją, wpół obejmując. Lecz, czując po ciężarze, że bliska jest zemdlenia, jął uspakajać ją najczulszemi słowy. Słowa te nie wpłynęły na uspokojenie pani Bonacieux, tak samo odzywać się mógł ktoś, mający zamiary jak najgorsze w świecie; lecz tu stanowił o wszystkiem głos. Brzmienie jego wydało się jej znajome. Uchyliła powieki i szybkiem wejrzeniem ogarnęła tego, który tak strasznie ją przeraził, a poznawszy d’Artagnana, wykrzyknęła radośnie.

      – O! to pan! to ty!… dziękuję ci, Boże!

      – Tak, to ja – odrzekł d’Artagnan – ja, zesłany przez Boga, abym czuwał nad panią.

      – Czy i w tym zamiarze śledził pan mnie? – z uśmiechem zalotnym spytała młoda kobieta, której usposobienie drwiące poczynało się objawiać, bo znikły obawy wszelkie jej z chwilą, kiedy poznała przyjaciela w tym, którego uważała za wroga.

      – Nie – odrzekł d’Artagnan – przyznaję, że nie; wypadek postawił mnie na drodze pani. Widząc kobietę, pukającą do okna jednego z moich przyjaciół…

      – Jednego z przyjaciół pańskich? – przerwała pani Bonacieux.

      – Bez wątpienia, Aramis jest najlepszym moim przyjacielem.

      – Aramis! Któż to taki?

      – Cóż znowu?… chcesz pani powiedzieć może, iż nie znasz Aramisa?

      – Pierwszy raz w życiu słyszę to nazwisko.

      – Więc to po raz pierwszy do domu tego przychodzisz pani?

      – Rozumie się.

      – I nie wiedziałaś pani, że w nim mieszka człowiek młody?

      – Nie.

      – Muszkieter?

      – Nic nie wiedziałam.

      – Więc pani nie do niego przyszłaś?

      – Wcale nie. Wreszcie widziałeś pan dobrze, że osoba, z którą rozmawiałam, jest kobietą.

      – Prawda, lecz ta kobieta jest jedną z przyjaciółek Aramisa.

      – Nie wiem.

      – Skoro u niego przebywa…

      – To do mnie nie należy.

      – Więc któż to taki?

      – O! to nie moja tajemnica.

      – Droga pani Bonacieux, jesteś czarującą, ale zarazem strasznie tajemniczą kobietą…

      – Czy na tem coś tracę?

      – Nie, przeciwnie, jesteś godna ubóstwienia.

      – Kiedy tak, podaj mi pan ramię.

      – Najchętniej. A teraz?

      – A teraz prowadź mnie.

      – Dokąd?

      – Tam, dokąd idę.

      – A dokąd pani idzie?

      – Zobaczysz pan, ponieważ u drzwi mnie opuścisz.

      – Czy będzie można poczekać na panią?

      – Byłoby to daremne.

      – Powrócisz więc pani sama?

      – Może tak, a może nie.

      – Ale któż pani towarzyszyć będzie, mężczyzna, czy kobieta?

      – Nic jeszcze nie wiem.

      – No to ja będę wiedział.

      – W jaki sposób?

      – Poczekam, ażeby zobaczyć, jak pani będzie wychodziła.

      – Kiedy tak, to żegnam!

      – Dlaczego?

      – Nie potrzebuję pana.

      – Ależ pani żądała…

      – Pomocy szlachcica, a nie dozoru szpiega.

      – Słówko trochę za ostre.

      – A jak nazywają tych, którzy śledzą ludzi wbrew ich woli?

      – Niedyskretnymi.

      – Nazwa trochę za łagodna.

      – Cóż robić, widzę że trzeba tak chcieć, jak pani chce.

      – Czemuż ująłeś pan sobie zasługi, nie czyniąc tego od razu?

      – Czyż nie ma ludzi bez winy i żalu?

      – Żałujesz więc pan prawdziwie i szczerze?

      – Sam nie wiem, doprawdy. To tylko wiem, że przyrzekam spełnić wszystkie pani rozkazy, jeżeli pozwolisz mi towarzyszyć tam, dokąd idziesz.

      – I zostawisz