Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem. Józef Ignacy Kraszewski

Читать онлайн.
Название Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem
Автор произведения Józef Ignacy Kraszewski
Жанр Зарубежная классика
Серия
Издательство Зарубежная классика
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

przemilczawszy przez poszanowanie dla duchownego, Zaprzaniec kończył.

      – Tak jest, iż ma jednego a najstraszniejszego nieprzyjaciela w niewieście, i nie w innéj jako w możnéj i przebiegłéj pani żonie ks. Władysławowéj, Agnieszce, Niemce. Z tych Niemek u nas wszystko złe szło i idzie.

      – Przecz że go nienawidzi? – zapytał Jaksa.

      – Łacno to dojść – odparł stary. – Gdy król nieboszczyk Krzywousty umierał, radzili mu biskupi, i wymogli na nim, aby państwo swe na równi między synów podzielił.

      Jeden tylko Kazimierz został, któremu nie dano nic, Bogu go polecając. Nie sądzę ja pany nasze biskupy, ale bodaj podział ten dla nich bezpieczniejszym był, przeto go chcieli. Z jednym a potężnym panem twardo im szło, a tak każdy książę ma przy sobie biskupa, z którym władzę dzieli i każdy biskup jednego pana pilnuje. Tém łacniéj rządy swe duchowne sprawować mogą.

      Jaka była wola króla i biskupów, tak się i stało. Kraje się podzieliły. Na Krakowie zwierzchnim siadł ks. Władysław, i wziął Szlązko dodatku. Bracia poszli na dzielnice z posłuszeństwem głowie. Cesarskiéj krwi pani Agnieszce nie chciało się być i nie chce księżną, a żąda być królową. Więc dobrego pana a małżonka swego pędzi i zmusza, aby braci powyganiał, zwojował i sam jeden nad wszystkiemi dzielnicami panował.

      Tego i biskupi nie chcą, i pan Petrek pilnuje, aby się to nie stało, ale żeby się spełniała wola nieboszczyka króla. Więc ztąd do Petrka nienawiść wielkiéj pani i niemieckiego jéj dworu.

      – A nic mu nie uczynią – gorąco wtrącił mnich – ma nas wszystkich po sobie ile jest, biskupi z nim, Pan Bóg z nim! Widzieliście przecie albo słyszeli, gdy niedawno dla opactwa naszego do kościoła św. Wincentego relikwij z Magdeburga zażądał, których i książętom odmawiają, bo ich żadnemi skarby opłacić nie można. Jemu arcybiskup świętych nie odmówił kości i widzieliśmy, jak je do kościoła w tryumfie prowadzono, gdyby zdobycz największą. A ktoby tego dokazał, żeby się z nim świętością, co opiekę niebios zapewnia, dzielono? Kto? chyba jeden pan Petrek. Na co patrząc i znając go niech pani Agnieszka w Krakowie pamięta, że jeźli się porwie na człowieka, który świętych Pańskich i duchownych ma za sobą, rychléj ona sama padnie, niż się on zachwieje.

      Mówił O. Maur z gorącością wielką, a drudzy milczeli.

      – Prawdą jest – potwierdził Zaprzaniec, – że panu Petrkowi nikt tu nie straszny, bo i powagę ma wielką i rozum i bogactwa.

      A co nań prawią nieprzyjaciele, że zdradą do mocy téj przyszedł, złością jest, boć co mu w sumieniu ciężyło dawno odpokutował.

      – Duchowni wszyscy z nim, nasi opaci i starszyzna – dodał Maur – nietylko w opactwie św. Wincentego, lecz wszędzie gdziekolwiek są. A są po świecie całym i jak ona drabina Jakubowa nieba, my tronu biskupa rzymskiego dotykamy! Wszyscy modlemy się za dobroczyńcę, msze zań odprawiamy, a grzech, gdyby go miał, dawno zmyty jest ofiarami ołtarza, zarzucony temi kamieniami, których tyle na kościoły ponawoził, starty złotem, którém je przyozdobił… Rzeczono bowiem, że co my rozwiążemy rozwiązane jest, a co zwiążemy na wieki związane.

      Napił się O. Maur miodu, bo się mówiąc zmęczył, otarł pot kroplisty z szerokiego czoła i ciągnął daléj, błyszczącemi oczyma wpatrując się w Jaksę.

      – Już i dlatego warto poznać dom pana Petrka, że nigdzie nie zobaczycie ani macierzy takiéj powagi, jak księżna żona Petrkowa, ani córki takiéj piękności, jak ona Beatryks, którą tu zwą Błogosławą, rajski kwiat! Ani anioły boże piękniejsze nie są, ani czyściejsze – dodał mnich ręce składając. – Gdy do kościoła wnijdzie, modlić się chce do niéj nie do ołtarza!

      – Gorąco to mówicie – przerwał Zaprzaniec. – Jam stary i już dla mnie niewiasty uroku takiego nie mają. Napatrzyłem się ich téż po ziemiach różnych, szczególniéj w Italii i Rzymie, gdzie, póki młode najpiękniejsze są, a po krótkim czasie straszne się stają.

      – Tak, że i szatan nad nie ohydniejszym być nie może! – dokończył mnich ze śmiechem.

      – Muszę to przyznać – rzekł Zaprzaniec – żem nad córkę Petrkową Błogosławę, nigdzie ani piękniejszéj ani podobnéj nawet nie widział.

      Piękna jest inną pięknością, któréj południowe kraje nie znają, tamtych niewiasty z płomienia zdają się ulepione, te z powietrza i mgły czystéj.

      – Jédźże młodzieńcze – zawołał mnich rubasznie – jedź, abyś choć raz w życiu to oblicze mógł oglądać. Szczęście to jest popatrzyć na nią.

      – Jedź – potwierdził Zaprzaniec – dwór tam gościnny, a powinowatego przyjmą serdecznie. Cóż gdy cię biskup wprowadzi? Wszak żony nie masz??

      Rozśmiał się Jaksa swobodnie.

      – Ani myślę tak rychło gniazda słać – odpowiedział – wojuję, lubię wędrówki, a niewiasta do domu zawczasu przykuwa. Jechać zaś teraz – dodał – na dwór p. Petrka, nie przystało mi bom oto sam, jak palec, z dwojgiem psów tylko, bez odzieży, bez łańcucha, bez dworu, a tak mi się stawić, dla pamięci ojca nie godzi.

      Gdy zamilkli na chwilę, O. Maur przeciągnął się i ziewnął szeroko.

      – Hę! hę! noc bo już jest, a nocą się włóczyć nie dobra rzecz, legnę tu chyba spać. Gorzéj jak w mojéj celi nie będzie, bo tam nasz opat na gołych deskach spać każe i nocą mu się na dzwonek co godziny do chóru zrywać potrzeba.

      – Ha! na toście się święcili! – odparł Zaprzaniec.

      – Ja? ja? – zawołał O. Maur ruszając ramionami. – Ani mi to było w głowie! Rodzice mnie w leciech dwunastu oddali Benedyktynom, musiałem iść, bo oni tak ślubowali nimem się urodził, że mnie panu Bogu na ręce synów ojca Benedykta oddadzą! Ochoty do kaptura anim miał, anim nabrał. Na koniu bym wolał hasać i wesołą żonkę mieć, niż to życie nędzne prowadzić!

      – Nędzy przecie i biedy na was nie widać! – rzekł Zaprzaniec.

      – Boć sobie rady dać umiemy – rozśmiał się O. Maur. – O ha! Rozległe mamy włości, zajrzéć tu i ówdzie potrzeba, to się jeździ, a w drodze zapomina się i klauzury i różnych srogich reguł zakonu. Pan Bóg łaskaw przebaczy!

      I ogromną pięścią w piersi się buchnął.

      Nie musiał się tak bardzo mowie mnicha zdziwić Zaprzaniec, bo widział i wiedział, co się po całym świecie w klasztorach benedyktyńskich działo, że je papieże i biskupi oczyszczać wciąż i naprawiać musieli, a do dawnéj ich reguły doprowadzić nie mogli, więcéj tam u nich pono o łowach, napoju, jadle i wesołych godzinach, niż o chórze i godzinkach myślano. Ojciec Maur właśnie do tych należał, co jarzmo potrząsając i lekceważąc śluby, pracowali na to, aby ich z wrocławskiego opactwa wygnano, co téż się wkrótce dokonało.

      Po téj rozmowie szli wszyscy spać na siano do szopy.

      Noc była chłodna, gwiaździsta i cicha. Jaksa sam dłużéj pozostał na podwórku z psami swemi myśląc bodaj o dworze pana Petrka i o pięknéj Błogosławie, którą mu tak zachwalono, że się w nim młodzieńcza rozbudziła ciekawość. Sam był i bez wszelkiego do odwiedzin przygotowania, ale czemuby téż, myślał sobie, nie miał zdala najrzeć na to cudo, nie dając się poznać? nikomu się nie opowiadając kto był?

      Nęciła go bliskość miasta, odstręczało to, że do zmyślania cudzéj postaci nie miał ochoty ni zdolności. Tak podumawszy sam, niewiedząc co jutro pocznie, po niejakim czasie rzucił się téż na posłanie nieopodal od konia swego, a psy wierne do nóg jego przyległy. I cisza nastała w gospodzie, lesie, na świecie, tylko puhacz gdzieś zdala coś wróżył odzywając się posępnie.

      III

      Ranek