Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem. Józef Ignacy Kraszewski

Читать онлайн.
Название Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem
Автор произведения Józef Ignacy Kraszewski
Жанр Зарубежная классика
Серия
Издательство Зарубежная классика
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

który pięknie brzmiał, – jam głodny i koń mój także, o obu radźcie, jako możecie. Psom by się téż coś zdało.

      – Piwo i miód na rozkazanie, – rzekł Mikuł, – jak lepsze nie mogą być, chleb téż jest, sól, słonina i sér, a baba i polewkę ciepłą zwarzy, kiedy każecie.

      – Niech warzy, co chce! głód nie patrzy, co dają, – rzekł na ławie zasiadając za stołem młody pan.

      Tymoch popatrzał jakoś nieufnie, podejrzliwie, z trwogą prawie na mówiącego, jakby go dopiéro teraz dojrzał, przy dziadzie nieopodal na ławie stęknąwszy, usiadł i piwa zawołał.

      – W gardle zaschło, Mikuł! nim konie tchną ja się napiję.

      – A wy to zkąd? – spytał go jezdny z za stoła.

      Nie zaraz mu odpowiedział Tymoch.

      – Mil parę ztąd siedzę, wolny kmieć jestem, z przewodu powracam. —

      Westchnął.

      – A kogożeście to przewodzili? – zapytał jeździec.

      – Hę? czy to teraz na podwody nasze przewodów brak? – począł Tymoch, bo mu się już gęba rozwiązywała. – Miłościwy panie, i my i konie ledwie dyszemy. Albo to u nas księdzów mało? a który z nich jedzie czy swoją ziemią czy cudzą, juści mu wszędzie przewód dać trzeba, a nie to po łbie i konie z szopy bez człeka zabiorą, co ich potém nie ujrzysz. Nie pytają oni, czy i nam kmieciom chudoba wyzdycha. Pędzi starościński włodarz czy dla Władysława, czy dla Bolka, czy choćby i dla Wojewody jakiego, a podoba się Jego miłości księdzu Biskupowi któremu jechać, to i ich ludzie pędzą do przewodu, i starościńscy, i dla żupanów i dla pańskich urzędników, a choćby i dla psiarzy książęcych. —

      Westchnął znowu i głowa mu zwisła.

      Młody popatrzał nań milcząco, – podawał mu właśnie Mikuł gospodarz miód, a Tymochowi piwo.

      – Tak że to ono z wieku bywało! – odezwał się młody z za stołu. Tymoch się na to strząsł.

      – Ojcowie inaczéj pamiętali – szepnął od ust kubek odrywając – dawniéj się różno trafiało, z laty gorsze nastało. Panów się moc namnożyła wielka i żupanów i urzędników i duchownych i księdzów tych i owych. Kmieciowi coraz ciężéj.

      – Zawżdy ludzie narzekali – odparł młody podpijając i przegryzając.

      – Dziadom bo lepiéj było – wtrącił Tymoch, – dopóki do nas nie przyszedł wszelki obyczaj niemiecki. A no. —

      Machnął ręką i usta mu się zwarły.

      – Mówcie jako chcecie, mówcie, – odezwał się młody, – jam ci nie niemiec a swojak. —

      – To swojak wiedzieć musicie, jak nam kmieciom teraz jest, – mówił Tymoch. – Płaciemy poradlne, dajemy podworowe, naraz, dajem przewód, idziemy do grobel, haci i mostów, do płotów i do tynów, do zwózki; dajemy osyp, miód, kury, woły, a gdy przyjdzie pogoń, pogońce… Kto tam zliczy!! Czyż może być gorzéj? —

      Znów zamilkł; a tchnąwszy jak sam do siebie, ciągnął.

      – Bierze ksiądz dziesięcinę dodatku. Jak zostanie na przednowku chleb dla nas z ościami, a dla koni strzecha, Pana Boga chwal, bo na stacyi stogi nasze pańskie konie zjadły, a czeladź płoty popaliła.

      Mikuł, który stojąc przysłuchiwał się, uśmiechnął z pod wąsa.

      – Coś bo wam dziś przewód zalał sadła za skórę, – rzekł pomrukując. – Ono to wszystko prawda, a jabym się z wami jeszcze pomieniał na moją biedę i w targu zarobił. Ludzi macie dosyć, czeladzi, parobków, koni, stadniny, trzody i pól i barci, głodu nie zaznacie…

      – Jak ono pójdzie daléj tak, – ciągnął Tymoch, – kmiecie zejdą na zagrodników. Im więcéj panów, tém na nas ciężéj. Bywał bo jeden pan, jeden król, jednegośmy słuchali, teraz już czterech czy pięciu, panów Biskupów drugie tyle, co jak królowie panują. – Niech się to rozrodzi, będzie po jednemu na kmiecia. Coraz koło nas cieśniéj – dodał, – a do sądu i po sprawiedliwość albo ja wiem, dokąd iść z datkiem i żałobą? Za jedno do żupana, za drugie do księcia, za trzecie do Biskupa – każdemu sądowi trzeba płacić, a żaden sprawiedliwości dać nie mocen.

      Gdy się tak gwarzyło, Mikuł, wychylony przez kmiecia kubek piwa, nalał na nowo.

      – Napijta się – rzekł podając mu, – lżéj na sercu a jaśniéj w oczach będzie.

      Więc gdy pił Tymoch, a młody podróżny na dalsze żale ucha nastawiał, dziad co dotąd niemy siedział w rogu ławy, począł coś pomrukiwać. Niby śpiewał, niby mówił, niby drugim, niby sobie. Zrazu go i zrozumieć było trudno, aż jakby zdali kędyś przychodząc, to mruczenie zbliżać się i w mowę coraz wyraźniejszą zmieniać zaczęło.

      – Bywało inaczéj – jak ono bywało! – wiedzą tylko groby, mogiły śpiewają, gdy wiatr po nich dmucha. A któż wiatru słucha? Żywych co patrzali na świecie nie stało. Bywało! bywało! I ziemia rodziła i paśli się ludzie i krew się nie lała, a pana nie znali i panami byli – bywało! a kiedy to było? kiedy słonków dwoje na niebie świeciło, a cztery miesiące około nich chodziło. – Héj! héj! —

      I począł się śmiać sam do siebie, sam z siebie.

      – Ojcze Tymochu – mruczał daléj – jako świat był światem, wilcy krowy dusili a żupany kmieciów cisnęli. Na co Pan Bóg zęby dał??

      – Héj ty dudo dudarzu – przerwał Tymoch gniewnie, – ale onego czasu na dziesięć krów był jeden wilk, na stu kmieci żupan jeden, teraz na jedną krowę dziesięć wilków, na jednego kmiecia stu żupanów!

      Jak posiało milczeniem.

      – Z Wrocławia jedziecie? – zapytał młody.

      – Bo do Wrocławia przewód mój był – rzekł kmieć, – do dwora pana Petrkowego jakieś książątko jechało. Ledwiem z niém u wrót pod Sobótką stanął, konie wyprzągł, nie czekałem Bóg zapłać i w nogi do domu. Nużby drugi nazad przewodu potrzebujący pochwycił!

      – Nadaremna to trwoga – rzekł Mikuł, – boć pan nasz Petrek, Boży sługa, dla kmiecia i wszelkiego człowieka litościw wielce. Prędzéjby was pokarmić kazał, niż daléj gnać. —

      Dziad potwierdził.

      – Toć pan! – rzekł – nie minie człeka bez jałmużny, a i pani Petrkowa dobra jest i syn Świętoch się wdał w rodzice, zmiłowanie mają nad ubogim narodem.

      – Co bo wy ich tak chwalicie bez miary – wyrwał się kmieć – jakby to go ludzie z dawien dawna nie znali.

      – Ja tego chwalę, na czyim wózku jadę, – rzekł Mikuł skrobiąc się po głowie, – toć to karczma jego była, i jam jego był, mało co jak ją zdał na Czarnych. – Gdybym go i nie słuchał, powiem jak się godzi, bo dobry pan.

      – A no! dobry teraz, pewnie, gdy się spasł – rzekł uparty kmieć. – I wilk gdy niegłodny, krowie się ogonem kłania. Miałbym ja to co on, takżebym dobrym był. – Złoto u niego korcami mierzyć.

      – Czemu nie, – odparł Mikuł – a ziemi ma, co jéj w rok nie objedzie, lasów tyle, co ich nie przepoluje w pięcioro lat, wszelkiego dobra u niego jak u księcia, a pani krasna i dzieci piękne.

      Tymoch głową potrząsał i śmiał się.

      – Jam człek nie dzisiejszy – odparł, – pamiętam ja króla i stare dzieje, a owo, co ten Petrek dokazywał, za co żonę i skarby pobrał i łaski się pańskiéj dokupił, że go król nieboszczyk potém za brata i swata miał.

      Mikuł brodę darł i