Dzieje grzechu. Stefan Żeromski

Читать онлайн.
Название Dzieje grzechu
Автор произведения Stefan Żeromski
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

pan poszukuje zajęcia?

      Stary pan rozłożył ręce, podniósł brwi.

      – Wszystko wezmę, panie łaskawy, od a do z, byleby kawałek chleba…

      Uśmiech zaszczuty, pokorny, spłoszony, gotów przelać się w mars subordynacji czy w grymas rozpaczy i pogardy… Horst ziewał. Nawet ziewanie jego było jakieś wesołe i hulaszcze.

      – Ja tak oto pytam… Nie mam tu stosunków, bo mieszkam właściwie za granicą dla studiów.

      – Pan dobrodziej jeszcze studiuje?

      – Uczymy się do śmierci!… – uśmiechnął się Niepołomski. – Zajmuję się kwestiami naukowymi.

      – A gdzie mianowicie pan… studiuje, jeśli wolno zapytać? – rzekł grzecznie Horst.

      – Najłatwiej człowiek uczy się w Paryżu. Tam też siedzę. W Genewie również, w Belgii…

      – Tak… – mruknął rządca.

      – Wracając do posady… proszę pana, jakież są pańskie… właściwie warunki, no, wymagania, kwalifikacje…

      – Pracowałem po biurach, przy buchalterii, pracowałem i w technicznej branży: byłem w Szulcowskich warsztatach magazynierem, byłem nawet ekspedytorem po redakcjach. Ale to… Mam chlubne świadectwa. I mimo to wszystko, łaskawy panie, na mój wiek podeszły wskazują. Młodzi nas biorą – oto rdzeń rzeczy. Stary pan jesteś, powiada jeden z drugim, idź precz! Młody nam składa ofertę na niższą cenę. A młodzik, panie, nieżonaty, może i za dziesięć złotych – bo byle na knajpę i jeszcze na coś starczyło, to świat. A ty utrzymuj rodzinę… I nie ma rady!

      – No, bo to i racja.

      – Racja? Jeżeli się, łaskawy panie, przepracowało w branży lat okrągłych osiem… nieskazitelnie! „Racja”! O, nie, panie, nigdy, panie!

      – Widzi pan dobrodziej – to sprawa życiowa, nie etyczna. Nie ma co!

      – Mówiłem… – dorzucił Horst zamykając kwestię.

      – Ale ja nie jestem wcale stary. Jestem pełen sił. Dziesięciu młodych – ale co! Diabła czubatego przeskoczę. Ja, panie, za dziesięciu jeszcze obstaję, jak zechcę…

      – A, jak pan zechcesz… – zgodził się Horst.

      – Stary! Ja, panie, folwark miałem, to, panie, od wczesnego świtania, koń między nogi, służba jak w zegarku!

      – Krótko mówiąc, może by mi pan zechciał przedstawić swe świadectwa. Mam tu kolegę, przyjaciela, młodego Krafta.

      – Henryka? – zapytał Horst, patrząc szyderczo, spode łba i tak przeszywającymi oczami, jakby miał zamiar Niepołomskiego natychmiast wyzwać.

      – Nie, Wiktora.

      – O – mruknął tamten – bratanek… Gruba ryba. Idealista, Wicek-socjalik. Znam tego kpa i wątpię…

      – Panie dobrodzieju łaskawy… – z nabożeństwem, cicho mówił Pobratyński.

      – Ten Wiktor Kraft skończył studia w Antwerpii, objął teraz schedę i zabiera się do wielkiego, celowego przemysłu na dużą stopę. Może dużo zrobić, bo głowa dobra i człowiek uczciwy. Uczyliśmy się razem, nawet robiliśmy niektóre rzeczy na spółkę. Właśnie wczoraj wieczorem spotkałem się z nim po dwu latach. Ma on dla mnie pewne zobowiązania. Może by się udało wykołatać.

      – Łaskawy panie!

      – Kanalskie to jest plemię owe Krafty, ale co mi tam… owszem… – rzekł Horst.

      – Zrobimy tak: ja napiszę do Wiktora Krafta list specjalny, a panu dam na rękę drugi, polecający. Jest to bowiem zasada u tych panów, że tylko za dwoma listami…

      – Łaskawy panie! – szeptał stary, dźwigając się ze swego miejsca ze złożonymi rękami. Nie było w nim nic z wykwintności wrodzonej ani z elegancji sztucznie nabytej. Stał obok krzesła jak żebrak pode drzwiami. Obwisłe ręce, zdawało się, lada chwila wyciągną się z błaganiem, a kolana o podłogę uderzą.

      Dobroczyńca spojrzał od niechcenia w stronę Ewy. Oczy jej były spuszczone na ręce, które splotły się na kolanach, usta ściśnięte, twarz trupioblada.

      W owej chwili, bez uprzedzającego stukania, weszła do pokoju osobliwa dama. Była tak olbrzymia, że ledwie się zmieściła we drzwiach. Na głowie niosła płaski, strupieszały kapelusz, rodzaj prowincjonalnego katafalka, otoczony ruinami ponurej woalki. Wchodząc do pokoju, zdjęła ów pseudokapelusz ruchem zgoła męskim. Ogromna jej twarz, długa, przerżnięta wzdłuż linią nosa, a w poprzek głębokimi zmarszczkami czoła, miała w sobie jakąś niezwykłą prostotę, doprowadzoną do najwyższej granicy. Można by ją było narysować kilkoma grubymi liniami. Twarz ta otoczona była włosami podciętymi „w czuprynkę” równo, a w taki sposób, jak to lubią czynić wiekowi a stateczni gospodarze w Lubelskiem. Włosy te, ściśle rozczesane na ciemieniu we dwie strony, gładko przylegały do skóry, zlepione (prawdopodobnie) pomadą. Luźny kaftan z taniego materiału obojętnej barwy i gładka spódnica okrywały wielkie ciało przybyłej.

      – Ciocia! – zapiał radośnie Horst, nie ruszając się zresztą z miejsca. – Już wiem, po co – oho! Już wiem… A tu właśnie będzie posada – aha!

      – Proszę cię uprzejmie, mości Horst – stękała wielka osoba, zasiadając bez ceremonii na kanapie – proszę cię, zamknij no buzię.

      – Pani pozwoli, że przedstawię… – mówił wykwintnie pan Pobratyński. – Pan Niepołomski, nasz nowy lokator, pani Barnawska.

      Dama dość niedbale skinęła Niepołomskiemu głową. Niezwłocznie zwróciła się do Horsta:

      – Panie, te, panie! Masz zielone?

      – A to co znowu! – żachnął się zapytany. – Słyszane rzeczy! Na wizycie?

      – No, tylko bez tych tam wszelkich! Ty wiesz, mości Horst, że ja tego nie znoszę.

      – Wstydź się, ciocia! Wiosna radosna nadchodzi, cała przyroda budzi się, że tak powiem, słoneczko, fiołki, a ciocia wieczne swoje z tymi procentami. To nieładnie!

      – Ty wiesz, panie Horst, że ze mną żartów nie ma. Pókim dobra, tom dobra…

      – Ciocia jest zawsze dobra, ciocia jest zawsze skądinąd…

      – Ale jeśli mię tylko kto myśli zarwać, to z miejsca zadzieram ogona i rwę co pary w gnatach!

      – Ładny landszaft!

      – A osobliwie też z tobą, kotku angorski, ceremonii nie będę stroiła.

      – No i jakież kuku myśli mi cioteczka zrobić? Możesz ciocia licytować moje efekta. Owszem! Oddaję ciepłą rączką wszystko z wyjątkiem taksa i portretu miss Daisy.

      – To tam już moja rzecz, co z tobą zrobię w razie potrzeby. Ja tylko mam zwyczaj ostrzegać.

      – Żebym nawet tak chciał, jak nie chcę, to – na szatana! – nie mam fenia21. Pan radca świadek!

      – Jednak na Marcelin w małym, ale za to w doborowym towarzystwie toś miał w zeszły czwartek.

      – Jużeś ciocia wyszpiclowała! Co to za organizacja! Może byśmy jednak o tym przez wzgląd… na obecność… panny Ewy…

      – Patrzajcież, jakiś ty moralny… „Przez wzgląd na obecność”… No, ja cię, Horst, ostrzegam po raz drugi.

      – Nie słyszałem.

      – Żebyś tylko nie żałował!

      – Gdzie ja tam będę czego żałował! Złudzenie! Nie ma takiej rzeczy na tym padole,



<p>21</p>

nie mam fenia – nie mam ani feniga; nie mam grosza. [przypis edytorski]