Название | Głodne kamienie |
---|---|
Автор произведения | Rabindranath Tagore |
Жанр | Рассказы |
Серия | |
Издательство | Рассказы |
Год выпуска | 0 |
isbn |
– To nic, to nic… Nie poślemy tego szala na wystawę paryską! Mimo pomyłek grzeje mi doskonale nogi!
Dżatin zaczął sobie w duchu malować, jak wyglądać musiała Mani przy pracy, jak popełniała omyłki, gubiła osnowę i nie mogła dojść do końca z robotą. A mimo to każdego wieczoru pracowała cierpliwie. Jakież to wzruszające widowisko! I znowu począł gładzić szal z rozrzewnieniem.
– Maszi, czy przyszedł lekarz?
– Tak, jest na dole. Chce zostać na noc tutaj.
– Powiedz mu, że to jest bezcelowe. Nie chcę też nasennego środka. Nie daje mi on spoczynku, a czuję się tylko gorzej po nim. Pozwól mi czuwać… dobrze? Wiesz, Maszi, że ślub nasz odbył się w maju, w noc, kiedy księżyc był w pełni. Jutro przypada rocznica tego dnia i na niebie ukażą się te, co wówczas, gwiazdy. Mani pewnie o tym zapomniała. Chciałbym jej to przypomnieć… zawołaj ją tu na chwilę! Czemuż milczysz? Pewnie ci lekarz powiedział, że jestem tak słaby, że każde wzruszenie… ale zapewniam cię, Maszi, że ta kilkuminutowa rozmowa z nią tak mnie uspokoi, iż nie będę potrzebował brać nasennego środka. Maszi, nie płaczże tak strasznie! Czuję się całkiem dobrze, serce moje tak radosne dzisiaj, jak może nigdy dotąd nie było. Dlatego chciałbym zobaczyć Mani! Nie… nie, Maszi… nie mogę znieść twego okropnego łkania. Przez kilka dni ostatnich byłaś taka spokojna… Cóż ci się stało nagle?
– Ach, Dżatinie! Myślałam, że wypłakałam już moje łzy, ale płyną… płyną… i nie mogę ich powstrzymać.
– Zawołaj Mani! Chcę jej przypomnieć rocznicę naszego ślubu, tak, by jutro…
– Idę… już idę! Szombhu będzie czuwał pod drzwiami. Zawołaj go, gdyby ci czego było potrzeba.
Maszi poszła do sypialni Mani i padła, łkając na podłogę. „O przyjdźże, przyjdź!” – wołała. – „Bodaj ten jeden raz przyjdź, istoto bez serca. Spełń ostatnią prośbę tego, który ci dał wszystko, co posiadał. Umiera już! Nie zadaj mu ostatniego ciosu!”.
Dżatin posłyszał w korytarzu kroki i zawołał:
– Mani!
– To ja, Szombhu! Czy mój pan raczył mnie wołać?
– Powiedz twej pani, by tu przyszła!
– Kto ma przyjść, panie?
– Twoja pani!
– Jeszcze nie raczyła powrócić!
– Powrócić? Skąd?
– Z Sitarampury!
– Kiedyż wyjechała?
– Przed trzema dniami!
Przez chwilę był Dżatin pogrążony w zupełnym oszołomieniu i wszystko kręciło mu się przed oczyma. Zsuwał się z poduszek podpierających plecy i strącił z kolan wełniany szal.
Gdy po dobrej chwili Maszi wróciła, Dżatin nie wspomniał wcale imienia Mani i Maszi myślała, że o wszystkim zapomniał.
Nagle zawołał: „Maszi, czym ci opowiadał sen mój wczorajszy?”.
– Jaki sen?
– Sen, w którym wydawało mi się, że Mani popycha drzwi, ale drzwi nie chcą się otworzyć szerzej jak na jeden cal? Stała w korytarzu i wejść nie mogła. Teraz wiem, że aż do końca Mani pozostać musi na zewnątrz, pod mymi drzwiami.
Maszi nie odpowiedziała ni słowa. Przekonała się, że sklepienie owego raju złud, zbudowanego z kłamstw, zapadło się mimo wszystkich jej wysiłków. Gdy nadchodzi cierpienie, najlepiej nie unikać go wcale. Bóg uderza, czyż można umknąć przed jego ciosem?
– Maszi! Miłość, jaką mi dałaś, trwać będzie przez wszystkie przyszłe wcielenia moje. Wypełniła całe moje obecne życie, przeto zabieram ją z sobą. Pewny jestem, że w przyszłym życiu odrodzisz się jako moja córka, a ja z wielką miłością będę cię strzegł od złego i hodował.
– Co mówisz, Dżatinie? Sądzisz, że znowu urodzę się dziewczyną? Pomódl się, bym została synem twoim.
– Nie, nie chcę syna. Przyjdziesz na świat w moim domu tak samo niezrównanie piękna, jaką byłaś czasu młodości. Wyobrażam sobie już, jak cię będę ubierał.
– Nie mów tyle, Dżatinie! Spróbuj zasnąć.
– Dam ci imię Lakszmi3.
– Ależ to imię staromodne, Dżatinie!
– Tak. Ale ty jesteś także staromodna, Maszi. Powróć do mnie z twą śliczną, tą samą duszą!
– Nie chcę sprawić w domu twym zawodu, przybywając jako dziewczyna, każdy życzy sobie chłopca!
– Maszi, sądzisz, żem słaby, i chcesz mi oszczędzić wszelkich uciążliwości?
– Mój drogi, jestem kobietą i posiadam właściwe mej płci słabostki. Dlatego przez całe życie chciałam ci oszczędzić wszystkiego, co przykre, ale… nie udało mi się.
– Maszi! Nie starczyło mi w tym życiu czasu na zastosowanie wszystkich tych nauk, jakie posiadłem. Ale skorzystam z tej wiedzy w życiu przyszłym. Pokażę wówczas, do czego zdolny jest mąż wielki. Nauczyłem się, że źle jest myśleć wyłącznie o sobie.
– Mów, co chcesz, mój drogi, ale nigdy niczego nie pożądałeś dla siebie, wszystko dawałeś innym.
– Jedno mogę przyznać. W szczęściu nigdy nie byłem tyranem i nie dążyłem do pozyskania przemocą tego, co mi się należało. Ponieważ nie mogłem okłamywać samego siebie, przeto musiałem czekać długo. Ale może prawda na koniec okaże mi się łaskawa… Kto tu jest, Maszi? Kto tu?
– Gdzie? Nie ma nikogo, Dżatinie!
– Maszi! Popatrz no do drugiego pokoju. Zdawało mi się…
– Nie, nie, mój drogi! Nie widzę nikogo.
– Zdawało mi się zupełnie wyraźnie…
– Nie, Dżatinie! Nie ma nikogo. Uspokój się. Właśnie nadchodzi lekarz.
Gdy lekarz wszedł, powiedział do Maszi:
– Proszę nie przesiadywać tak ciągle przy chorym. Pani go drażni. Proszę się położyć spać. Mój asystent będzie czuwał.
– Nie, Maszi, nie puszczę cię!
– Dobrze, mój drogi. Będę siedziała cichutko w rogu kanapy.
– Nie, musisz siedzieć przy mnie blisko. Nie puszczę do ostatniej chwili twej dłoni. Ręka twa mnie wiodła przez życie i ona odda mnie Bogu.
– No, więc zgoda, pani zostanie. Ale, Dżatinie Babu, nie wolno panu rozmawiać z siostrą! Teraz pora zażyć lekarstwo!
– Zażyć lekarstwo? Nonsens! Minął już czas zażywania lekarstw. Brać teraz lekarstwa znaczy tyle, co okłamywać samego siebie. Zresztą nie boję się wcale śmierci. Maszi, śmierć sposobi mi już swój napój, po cóż ma mnie jeszcze dręczyć lekarz? Odpraw go! Ciebie mi tylko jednej jeszcze potrzeba, poza tym nikogo! Po cóż kłamać jeszcze?
– Jako lekarz zwracam uwagę, że takie rozdrażnienie szkodzi panu bardzo.
– Więc odejdź pan, doktorze, nie drażnij mnie! Czy on już poszedł, Maszi? To dobrze! Zbliż się i połóż mą głowę na swej piersi.
– Tak,
3