Wyspa skarbów. Роберт Льюис Стивенсон

Читать онлайн.
Название Wyspa skarbów
Автор произведения Роберт Льюис Стивенсон
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

stanowiły one doskonałą rozrywkę w jednostajnym życiu sielskim. Pomiędzy młodzieżą znalazło się nawet sporo takich, którzy udawali, że go podziwiają, nazywając go „prawdziwym wilkiem morskim”, „starym wygą” oraz podobnymi mianami i utrzymując, że to jeden z owych dzielnych wiarusów, którzy Anglię uczynili postrachem mórz.

      Wszakże pod jednym względem naprawdę ów wilk morski nas rujnował; mieszkał u nas tydzień po tygodniu, miesiąc za miesiącem, aż w końcu pieniądze, które dał z góry za kwaterę i wikt, dawno się wyczerpały, a ojciec już nigdy nie mógł się odważyć zażądać więcej. Jeżeli kiedy bąknął o należności, kapitan parskał przez nos tak głośno, że to parskanie można było uważać za ryk, i przeszywającym spojrzeniem wyświęcał go z pokoju. Widziałem, jak po każdej takiej odprawie ojczulek załamywał ręce, i jestem przekonany, że ta zgryzota oraz to życie w ciągłej grozie przyśpieszyły w znacznej mierze jego śmierć przedwczesną i nieszczęśliwą.

      Przez cały czas swego pobytu u nas kapitan nie zmienił żadnego szczegółu w swej odzieży; raz tylko nabył u przekupnia kilka par pończoch. Gdy jedna poła jego kapelusza oberwała się i opadła w dół, pozostawił ją w tym obwisłym stanie, choć dawała mu się we znaki na wietrze. Nigdy nie zapomnę widoku jego kubraka, który tak często łatał własnoręcznie w swym pokoju na piętrze, że w końcu łata nakrywała łatę. Listów nigdy nie pisał ani nie otrzymywał, z nikim nie rozmawiał oprócz sąsiadów, i to przeważnie tylko wtedy, gdy wypił za wiele rumu. Nigdy nikt z nas nie widział, żeby wielka skrzynia podróżna była otwarta.

      Raz tylko się rozgniewał, a było to już pod sam koniec, gdy ojciec mój biedny dogorywał na suchoty, które zabrały go nam ze świata. Pewnego popołudnia, o dość późnej godzinie przybył do nas doktor Livesey, aby obejrzeć chorego. Po oględzinach zjadł coś niecoś z obiadu podanego przez matkę i udał się do izby gościnnej, by wypalić fajkę czekając na swego konia, którego miano sprowadzić ze wsi, gdyż gospoda pod starym „Benbow” nie miała stajni. Wszedłem za nim i pamiętam wrażenie kontrastu, jaki tworzyła postać przystojnego, eleganckiego doktora, o włosach przysypanych śnieżnobiałym pudrem, o czarnych, błyszczących oczach i miłym sposobie bycia, na tle nieokrzesanej karczemnej gawiedzi, a zwłaszcza w zestawieniu z brudnym, ociężałym, kaprawym dziadygą, naszym korsarzem, który wsparłszy się łokciem o stół, łykał rum nader obficie. Nagle ów – mówię oczywiście o kapitanie – zaczął pogwizdywać swą wieczną piosenkę:

      Piętnastu chłopów na Umrzyka Skrzyni —

      Jo-ho-ho! i butelka rumu!

      Diabli i trunek resztę bandy wzięli.

      Jo-ho-ho! i butelka rumu!

      Pierwotnie przypuszczałem, że owa „Skrzynia Umrzyka” nie oznacza nic innego jak ową wielką skrzynię we frontowym pokoju, i myśl ta często kojarzyła mi się w snach z upiorem żeglarza o jednej nodze. Lecz w tym czasie jużeśmy dawno przestali przywiązywać większą wagę do słów tej pieśni. Tego wieczoru nie była ona już nowością dla nikogo oprócz doktora Liveseya. Zauważyłem, że nie wywarła na nim miłego wrażenia; przez chwilę patrzył z gniewem na śpiewającego, po czym znów wdał się w rozmowę z ogrodnikiem, starym Taylorem, o nowym sposobie leczenia reumatyzmu. Tymczasem kapitan coraz bardziej zapalał się w śpiewie, wreszcie grzmotnął ręką w stół, co jak nam było wiadomo, stanowiło znak nakazujący milczenie. Natychmiast wszyscy umilkli, jedynie doktor Livesey głosem dźwięcznym i łagodnym prowadził w dalszym ciągu rozmowę poprzednio rozpoczętą, co parę słów pykając prędko fajeczkę. Kapitan wpił w niego źrenice, znów huknął pięścią w stół, spojrzał jeszcze groźniej, a na koniec bluznął prostackim, szorstkim przekleństwem:

      – Stulić pysk – tam na międzypokładzie!

      – Czy pan do mnie przemawia? – zapytał doktor.

      Gdy ów gbur odpowiedział przytakująco i rzucił nowe przekleństwo, doktor mu na to:

      – Powiem panu tylko jedno, że jeżeli będziesz pan nadal pił rumu tyle co teraz, to świat wkrótce pozbędzie się pewnego wstrętnego szubrawca!

      Wściekłość starego marynarza nie miała granic. Skoczył na równe nogi, wydobył składany nóż marynarski i otworzywszy go począł kołysać na dłoni, grożąc przygwożdżeniem doktora do ściany.

      Doktor bynajmniej się nie zmieszał, lecz począł mówić do niego przez ramię tym samym głosem co poprzednio – może nieco donośniej, by wszyscy w izbie mogli dosłyszeć, ale zawsze spokojnie i z powagą:

      – Jeśli natychmiast pan nie schowa tego noża do kieszeni, ręczę słowem honoru, że znajdziesz się pan w najbliższym czasie przed sądem przysięgłych.

      Czas jakiś krzyżowały się ich spojrzenia jak w pojedynku, lecz kapitan wkrótce spokorniał, złożył broń i usiadł wydając pomruk podobny do warczenia obitego psa.

      – A teraz, mości panie – ciągnął doktor – skoro już wiem, że taki ptaszek znajduje się w moim okręgu, możesz pan być pewny, że z pana nie spuszczę oka ani w dzień, ani w nocy. Jestem nie tylko doktorem, ale i urzędnikiem, jeżeli więc usłyszę choć najmniejszą skargę na pana, gdyby chodziło nawet o takie grubiaństwo jak dzisiaj, powezmę skuteczne środki, aby pana pojmać i wydalić na cztery wiatry. Na tym poprzestanę.

      W chwilę potem przyprowadzono konia przed drzwi gospody i doktor odjechał. Owego wieczora i przez wiele następnych kapitan zachowywał się bardzo przykładnie.

      II. Zjawia się „Czarny Pies” i – znika

      Nie upłynęło wiele czasu, gdy zaszedł pierwszy z tych tajemniczych wypadków, które nareszcie uwolniły nas od kapitana, choć jeszcze nie od spraw związanych z jego osobą – jak to zobaczycie.

      Nastała nieznośna, ostra zima przynosząc długotrwałe silne mrozy i szalone zawieje; od początku było do przewidzenia, że biedny mój ojciec prawdopodobnie nie dożyje wiosny. Z dnia na dzień opadał z sił, więc matka wraz ze mną wzięła zarząd gospody w swoje ręce; mając czas wciąż zajęty nie zwracaliśmy zbytniej uwagi na niemiłego gościa.

      Pewnego poranku styczniowego, o bardzo wczesnej porze – szczypiącego, mroźnego poranku – zatoka cała posiwiała od szronu. Drobne zmarszczki wody lekko tylko muskały głazy nadbrzeżne. Słońce stało jeszcze nisko, ledwo dotykając wierzchołków wzgórz, i słało blask daleko na morze. Kapitan wstał wcześniej niż zwykle i usiadł na wybrzeżu; pod szeroką połą starego błękitnego kubraka chwiał się przywieszony kordelas4. Pod pachą widać było mosiężną lunetę, kapelusz zsunął się na tył głowy. Pamiętam, że gdy kapitan zeszedł ze swej czatowni, widniał jeszcze na tym miejscu jego oddech na kształt smugi dymu, a ostatnim dźwiękiem, jaki doszedł mnie z jego strony, gdy zwrócił się ku wielkiej skale, było głośne prychanie, świadczące o gniewnym usposobieniu; snadź nie otrząsnął się jeszcze z myśli o doktorze Liveseyu.

      Matka bawiła właśnie na piętrze u ojca, a ja zastawiałem stół do śniadania na przybycie kapitana, gdy wtem otworzyły się drzwi izby gościnnej i wszedł mężczyzna, którego dotychczas nigdy nie zdarzyło mi się widzieć. Miał cerę żółtą jak wosk i brakowało mu dwu palców u lewej ręki; choć miał przy boku kordelas, nie wyglądał jednak na wojownika. Dybałem na żeglarzy, czy to o dwóch nogach, czy o jednej, a więc człowiek nowo przybyły wprawił mnie w kłopot. Nie miał w sobie nic z żeglarza, a pomimo to zalatywało od niego morzem.

      Zapytałem, czym mogę służyć. Zażądał rumu, lecz gdy zabierałem się do wyjścia z pokoju, chcąc spełnić jego żądanie, rozsiadł się za stołem i skinął na mnie, bym podszedł bliżej. Przystanąłem trzymając pod pachą serwetę.

      – Chodź no bliżej, synku – rzekł nieznajomy. – Chodź no bliżej!

      Postąpiłem



<p>4</p>

kordelas – długi nóż myśliwski służący do oprawiania upolowanej zwierzyny. [przypis edytorski]