Название | Chłopi, Część trzecia – Wiosna |
---|---|
Автор произведения | Reymont Władysław Stanisław |
Жанр | Повести |
Серия | |
Издательство | Повести |
Год выпуска | 0 |
isbn |
Zmilkła naraz, usiłując na próżno powstrzymać chlipanie.
– Cóż to wama, chorzyście? – pytała Hanka ze współczuciem.
– Tyle się już ludzkiej biedy najadłam, że me w końcu do cna rozebrało. Człowiek nie kamień, broni się przed sobą choćby tą złością na cały świat, ale się nie obroni, przyjdzie taka pora, co już nie zdzierży więcej i w ten piasek dusza mu się rozsypie żałosny.
Zaniesła się płaczem i długo się trzęsła nos głośno wycierając, aż znowu jęła mówić boleśnie, że te jej słowa kiej łzy gorzkie i palące kapały na Hanczyną duszę.
– I nie ma końca tej ludzkiej marnacji. Siadłam przy Agacie, kiej już ksiądz odjechał, aż tu przylatuje Filipka zza wody z krzykiem, że jej najstarsza kończy… Poleciałam juści… Jezus, w chałupie żywy mróz siedzi… Okna wiechciami pozatykane… jedno łóżko w chałupie, a reszta w barłogu kiej psy się gnieździ… nie pomarła dzieucha, ino ją tak z głodu sparło… ziemniaków już brakło, pierzynę już przedali… każdą kwartę kaszy wymodlają u młynarza, nikt nie chce zborgować i pożyczyć do nowego… bo i kto? Poratunku nie ma, Filip przecież w kreminale z drugimi… Ledwiem wyszła od nich, powieda Grzegorzowa, że Florka Pryczkowa zległa i pomocy potrzebuje… Łajdusy to i krzywdziciele moi, choć dzieci rodzone… zaszłam, nie czas krzywdy pamiętać… No i tam niezgorzej bieda kły szczerzy, drobiazgu pełno, Florka chora, grosza jednego w zapasie nie ma i pomocy znikąd… grontu przeciek nie ugryzie… jeść nie ma kto uwarzyć, pole odłogiem stoi, choć zwiesna idzie… bo Adam jak drugie w kreminale… Chłopaka urodziła zdrowego kiej krzemień, żeby się jeno odchował, bo Florka wyschła kiej szczapa i tej kropli mleka w piersiach nie ma, a krowa dopiero na ocieleniu… I wszędzie tak źle, a u komorników to już trudno wypowiedzieć… Ni komu robić, ni gdzie zarobić, ni grosza, ni poratunku znikąd… Mógłby już to Jezus sprawić, by choć letką śmiercią pomarły, nie męczyłby się naród co nabiedniejszy.
– A komuż się to we wsi przelewa? wszędzie bieda i ten skrzybot serdeczny.
– Hale, i gospodarze turbacje niemałe mają… jeden się frasuje, czym by lepszym kichy nadział, a inszy, komu by na większy precent pieniądz rozpożyczył, ale żaden się nie poturbuje o biedotę, chociaby ta pode płotem zdychała… Mój Boże, w jednej wsi siedzą, przez miedzę, a nikomu to śpiku nie psuje… Juści, każden Jezusowi ostawia starunek o biedotę i na zrządzenie boskie zwala wszystko, a sam rad przy pełnej misce brzuchowi folguje i choćby ciepłym kożuchem uszy odgradza, by ino skamlania biedujących nie posłyszeć…
– Cóż poredzić? któryż to ma tylachna, by wszystkiej biedzie zaradził?
– Kto nie ma chęci, ten wie, jak wykręci! Nie do was piję, nie na swoim siedzicie i dobrze wiem, jak wam ciężko, ale są takie, co by mogły pomóc, są: a młynarz, a ksiądz, a organista, a drugie…
– By im kto podsunął o tym, to może by się zlitowały… – tłumaczyła.
– Kto ma czujną duszę, ten sam dosłyszy wołanie cierpiących, nie potrza mu o tym z ambony krzykiwać! Moiściewy, dobrze one wiedzą, co się z narodem biednym dzieje, boć tą biedą ludzką się ano pasą i na niej tłuścieją… Młynarzowi to żniwo teraz, chociaż do przednówka daleko, procesjami ludzie ciągną po mąkę i kaszę, za ostatni grosz, na bórg, za odrobek albo dobry precent, a choćby pierzynę Żydowi sprzedać, a jeść trza kupić…
– Prawda, darmo nikto nie da…
Przypomniała sobie własne, niedawne nędze i westchnęła ciężko.
– Przesiedziałam do późna przy Florce, kobiet się też naschodziło i powiadały, co się we wsi dzieje, powiadały…
– W imię Ojca i Syna! – krzyknęła naraz Hanka zrywając się na równe nogi, bo wiatr tak ano trzasnął wrótniami, że dziw się nie rozleciały. Wywarła je z trudem, mocno podparłszy kołkami.
– Wieje sielnie, jeno ciepły jakiś, by deszczu nie sprowadził.
– Już i tak wóz się w polu po sękle zarzyna.
– Parę dni dobrego słońca i wnet przeschnie, zwiesna przeciech.
– Żeby choć zacząć sadzić przed świętami!
Przegadywały niekiedy, pilnie zajęte, aż i całkiem przycichły, jeno pacanie przebieranych ziemniaków słychać było, że to drobne rzucały na jedną kupę, a nadbutwiałe na drugą.
– Będzie czym podpaść maciorę i la krów też starczy na picie…
Ale Hanka jakby nie słyszała przemyśliwając wciąż, jak by się do tych ojcowych pieniędzy dobrać najsprawniej, że tylko niekiedy spoglądała przez wrótnie na świat, na drzewiny rozciapane i szamocące się z wichurą. Postrzępione, sine chmurzyska przewalały się po niebie kiej roztrzęsione snopy, a wiater jeszcze się wciąż wzmagał i tak jakoś ci podwiewał z dołu, iże poszycia na chałupie jeżyły się niby szczotka. Ziąb przy tym ciągnął wilgotny i srodze przejęty nawozem, któren wybierali z gnojowiska. W podwórzu zaś było prawie pusto, jeno niekiedy przebiegały rozczapierzone kury, poganiane przez wiater, gęsi siedziały w zaciszu pod płotem na gąsiętach, cicho piukających, a co parę pacierzy podjeżdżał ostro Pietrek z pustym wozem, zakręcał dookoła, stawał rychtyk na prost klepiska, zabijał ręce, koniom podrzucał kłak siana i nakładłszy wespół z Witkiem gnoju, podpierał wóz na wybojach i ruszał w pole.
Czasami znów Józka wpadała z krzykiem, zaczerwieniona, zdyszana, przejęta tym roznoszeniem kiełbas, i trajkotała.
– Zaniesłam wójtom, teraz poletę do stryjecznych… W chałupie siedzieli, izby już bielą na święta, tak dziękowali, tak dziękowali…
Rozpowiadała szeroko, choć nikto jej za język nie ciągał, i znowu leciała na wieś, niosąc ostrożnie, w chustkę białą owiązane, miseczki z podarunkami.
– Trajkot dzieucha, ale zmyślna – zauważyła Jagustynka.
– Juści, co zmyślna wielce, jeno że do psich figlów i gdzie by się zabawić…
– Cóż chcecie?… skrzat to jeszcze, dzieciuch…
– Witek, obacz no, kto tam wszedł do chałupy! – zawołała naraz Hanka.
– Kowal poszli dopiero co!
Tknięta jakimś złym przeczuciem, pobiegła prosto na ojcowską stronę; chory leżał jak zwyczajnie wznak. Jagna cosik szyła pod oknem, w izbie nie było więcej nikogo.
– A kajże się to Michał podział?…
– Muszą być gdziesik, szukają klucza od wozów, którego byli kiejś pożyczyli Maciejowi – objaśniała, nie podnosząc oczu.
Hanka zajrzała do sieni, nie było go; zajrzała na swoją stronę, jeno Bylica siedział z dziećmi przy kominie i wystrugiwał im wiatraczki; nawet w podwórzu szukała; nikaj ni znaku po nim, więc już prosto rzuciła się do komory, choć drzwi były przywarte.
Jakoż kowal stał tam przy beczce z rękoma po łokcie we zbożu i pilnie w nim grzebał.
– W jęczmieniu to by klucz chowali? co? – wyrzuciła zdyszana, ledwie zipiąc ze wzburzenia i stając groźnie naprzeciw.
– Patrzę, czy nie spleśniały, czy aby zda się do siewu… – jąkał zaskoczony niespodzianie.
– Nie wasza sprawa!… Po coście tu wleźli? – krzyknęła.
Wyjął niechętnie ręce i ledwie hamując wściekłość, zamruczał:
– A wy pilnujecie