Chłopi, Część trzecia – Wiosna. Reymont Władysław Stanisław

Читать онлайн.
Название Chłopi, Część trzecia – Wiosna
Автор произведения Reymont Władysław Stanisław
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

Jambroży.

      – Jeszcze by, już najmniej jak za każdą duszę zapisaną jajko dostają…

      – A za kartki do spowiedzi osobno przeciek bierze po trzy grosze z duszy. Co dnia widzę, jakie torby dygują z różnościami. Samych jajów sprzedała organiścina w zeszłym tygodniu coś dwadzieścia i dwie kopy – rzekła Jagustynka.

      – Kiej nastał, to pono piechty przyszedł z jednym węzełkiem, a teraz by go i we cztery dworskie wozy nie wywiózł.

      – Organista z górą dwadzieścia roków w Lipcach siedzi, parafia duża, pracuje, zabiega, grosza szczędzi, to się i dorobił – tłumaczył Jambroży.

      – Dorobił się! Drze z narodu, jak ino może, a nim co komu zrobi dobrze, w garście cudze patrzy, po trzydzieści złotych od pochowku bierze za to, co ta pobeczy po łacińsku i na organach poprzebiera.

      – Zawdy uczony jest we swoim i nieraz dobrze musi się nagłowić!

      – Juści, że nauczny, kaj cieni beknąć, a kaj grubiej i jak wycyganiać.

      – Jenszy by przepił, a ten syna na księdza kieruje.

      – To i honor będzie miał niemały, i profit! – dogadywała stara zajadle.

      Przerwali w najlepszym miejscu, gdyż Jaguś wpadła stając naraz w progu kiej wryta.

      – Dziwujesz się wierzpkowi? – zaśmiała się Jagustynka.

      – Nie mogliście to po swojej stronie szlachtować! Izbę mi całkiem zapaskudzą – wykrztusiła, w pąsach cała stając.

      – Masz czas, to se wymyjesz! – odrzekła zimno, z naciskiem Hanka.

      Jaguś cisnęła się naprzód kieby do kłótni, ale dała spokój, zakręciła się jeno po izbie, wzięła różańce z Pasyjki, a przyokrywszy rozbabrane łóżko jakąś chuściną wyszła bez słowa, choć wargi trzęsły się jej ze złości utajonej.

      – Pomoglibyście, tyle roboty! – powiedziała jej w sieniach Józka.

      Wywarła na nią gębę w takiej złości, że nawet słów nie można było rozeznać, i poleciała jak wściekła. Witek za nią wyjrzał i mówił, jako prościutko do kowala się poniesła.

      – A niech se idzie, poskarży się ździebko, to jej ulży!

      – Wojować wama znowuj przyjdzie! – zauważyła ciszej Jagustynka.

      – Moiście, dyć jeno wojną żyję! – odparła spokojnie, choć trwożna była, boć rozumiała, że musi tu lada chwila przylecieć kowal i bez srogiej kłótni się nie obędzie.

      – Ino ich patrzeć! – szepnęła ze współczuciem Jagustynka.

      – Nie bójcie się, wytrzymam, nie ustraszą me – ozwała się z uśmiechem.

      Jagustynka aż głową pokiwała z podziwu nad nią spoglądając porozumiewawczo na Jambroża, któren właśnie składał robotę.

      – Zajrzę do kościoła, południe przedzwonię i zaraz na obiad wrócę! – rzekł.

      Jakoż wrócił rychło opowiadając, że już księża przy stole siedzą, że młynarz przysłał ryb cały więcierz i że po obiedzie będą jeszcze spowiadali, gdyż siła narodu czeka.

      Po prędkim i krótkim obiedzie, jeno tęgo zakropionym, bo Jambroż wyrzekał żałośliwie, jako gorzałka za słaba do tak przesłoniałych śledzi, wzięli się znowu do roboty.

      Właśnie był Jambroży ćwiertował wieprza i obrzynał mięsiwo na kiełbasy, a Jagustynka, rozłożywszy połcie na stole, uczynionym ze drzwi, narzynała słoninę, troskliwie ją przesalając, gdy wleciał kowal.

      Widno mu było z twarzy, że ledwie się hamował.

      – Nie wiedziałem, żeście aż tylego wieprzka sobie kupili! – zaczął z przekąsem.

      – A kupiłam i szlachtuję, widzicie!

      Strach ją ździebko przejął.

      – Sielny wieprzak, daliście ze trzydzieści rubli…

      Oglądał go pilnie.

      – A słoninę to ma grubą, że szukać! – zaśmiała się stara podsuwając mu pod oczy połeć.

      – I… niecałe trzydzieści dałam, niecałe! – odpowiedziała z prześmiechem Hanka.

      – Borynowy wieprzek! – wybuchnął naraz nie mogąc już powstrzymać złości.

      – Jaki to zmyślny, nawet po ogonie rozpozna czyj! – szydziła stara.

      – Niby jakim prawem żeście zarżnęli! – zakrzyczał wzburzony.

      – Nie wykrzykujcie, bo tu nie karczma, a takim prawem, że Antek przez Rocha przykazał go zarznąć.

      – Cóż tu Antek ma do rządzenia? jego to?

      – A juści, że jego!

      Skrzepła już w sobie, nabrała mocy do walki.

      – Do wszystkich należy!… drogo wy za niego zapłacicie!

      – Nie przed tobą będziem zdawać sprawę!

      – Ino przed kim? Do sądu pójdzie skarga.

      – Cichocie, przywrzyjcie pysk, bo chory tu ano leży, a jego to wszyćko…

      – Ale wy będziecie jedli.

      – Pewnie, że wama nie dam i powąchać.

      – Pół świni dacie i piekła wam robić nie będę – szepnął łagodniej.

      – I jednego kulasa przez mus nie dostaniecie.

      – To po dobroci dacie tę oto ćwierć i połeć słoniny.

      – Antek każe wam dać, to dam, ale bez jego przykazu ni kosteczki.

      – Wściekła się baba!… Antków to wieprzak czy co? – złość go znów ponosiła.

      – Ojcowy, to jakby było Antkowy, bo skoro ociec chorzy, to on tu rządzi za niego i jego głową wszyćko stoi. A potem będzie, jak Pan Jezus da…

      – W kreminale niech se rządzi, jak mu pozwolą… Smakuje mu gospodarka, powloką go w kajdanach na Sybir i tam se będzie gospodarzył! – wykrzyknął spieniony.

      – Wara ci od niego!… może i powleką… jeno że i tak nie ogryziesz tych zagonów, byś latego i gorszym jeszcze judaszem stał się la narodu! – mówiła groźnie, roztrzęsiona nagłym strachem o męża.

      Kowalowi aż kulasy zadygotały i ręce jęły drżeć i trzepać się po odzieniu, taką chęć poczuł za gardziel ją chycić, powlec po izbie i skopać, ale się jeszcze zdzierżył, ludzie byli – jeno ciskał w nią rozsrożonymi ślepiami, słowa nie mogąc wykrztusić. Ale ona się nie ulękła, bierąc nóż do krajania mięsa i bystro a urągliwie patrząc w niego, aż przysiadł na skrzyni, papierosa skręcał i czerwonymi ślepiami izbę oblatywał rozważając cosik w sobie i kalkulując, bo wstał rychło i rzekł dobrotliwie:

      – Chodźcie no na drugą stronę, rzeknę coś waju na zgodę.

      Otarłszy ręce poszła, pozostawiając wywarte na oścież drzwi.

      – Nie chcę się z wami prawować ni kłócić – zaczął zapalając papierosa.

      – Bo nic ze mną nie zwojujecie!

      Uspokoiła się znowu.

      – Mówił co jeszcze ociec wczoraj?

      Łagodny już był, uśmiechał się do niej.

      – Ni… leżał cicho, jako i dzisiaj leży…

      Podejrzliwa czujność w niej wstała.

      – Wieprzak