Historia żółtej ciżemki. Domańska Antonina

Читать онлайн.
Название Historia żółtej ciżemki
Автор произведения Domańska Antonina
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

sam dziedzic; parobków zwołuje, cy co? Poprose onego, może mi da chleba ociupine; tak się jeść chce… aha, a jak mnie zwali siekierą? Trza uciekać… – Pobiegł w przeciwną stronę rynku. – A to ci stodoła dopiro! Na co taka? W imię Ojca i Syna… wieża! Dy137 to kościół! Panie Jezusie przenajświętszy… przecie mnie Ty od swego domu nie odgonis? Najbidniejsemu żebrakowi wolno, to i ja chrobacek138 prześpię sie na schodach. Nie, tak na samym wierzchu nie trza, może by się dziedzic gniewali; schowam sie za przymurek; tu mi się tez to będzie spało, spało…”

      Wlazł do kąta przy jednej z pięciu szkarp139 podpierających prezbiterium i położył się.

      „Ojoj… cyjesi tu łachy lezą… trza usunąć, cobym bez sen nie potarasił”. – O ludzie! – krzyknął i czym prędzej usta sobie ręką zatulił. „Płasc… kapelus z muselkami… kijasek… takem sie onego zatraceńca bał, a tu mas, będziemy razem nocowali! Ino gdzie polazł? Pójdę se legnąć po tamtej stronie kościoła”.

      Odszedł trzy kroki i szukał, gdzieby się najbezpieczniej skryć przed czarownikiem. Księżyc wypłynął już spoza niskich domków na niebo i rzucał jasne światło; coś zgrzytnęło: jedno z okien kościelnych otwarło się powolutku, a po grubym sznurze, uczepionym u klamry żelaznej, spuszczał się człowiek. Rękami trzymał się powroza, a w zębach ściskał nieduży tobołek zawinięty w szmatę.

      Wawrzuś stał jak skamieniały i patrzał… ale i tamten spostrzegł go równocześnie. Stłumiony krzyk wydarł mu się z piersi, zęby puściły zdobycz, tłumoczek upadł na ziemię, a ze szmaty licho związanej w pośpiechu wysypały się złote naczynia kościelne i promienista monstrancja140.

      Złodziej zeskoczył z wysokości kilku stóp i twarz wykrzywioną złością okrutną zwrócił ku dziecku.

      – O mój Jezu… to on… to ten sam!

      – Widziałeś? – krzyknął czarny człowiek, patrząc w prawo i w lewo, czy się kto nie zbliża. – Widziałeś? To dobrze! już na tym świecie nic więcej nie zobaczysz.

      Rzucił się ku niemu z wyciągniętymi szponami, aż tu nogą zaczepił o swój płaszcz, tylko co przez Wawrzusia wysunięty z kąta, i runął jak długi na ziemię. Chłopiec odsadził się w dwóch susach jak spłoszony źróbek141 i biegł, ziemi prawie nie tykając, z wrzaskiem przeraźliwym:

      – Zadusi mnie! Zadusi mnie!

      Złodziej widząc, że go nie dopędzi, a słusznie bojąc się ludzi, pozbierał czym prędzej złote naczynia, związał w węzełek i pomknął poza kościół w najbliższą uliczkę.

      Na pisk Wawrzusia, rozdzierający ciszę nocną, zbiegło się dwóch stróżów nocnych i kilkadziesiąt ludzi spoczywających w rynku przy wozach z towarami przygotowanymi na jutrzejszy jarmark.

      – Czego się drzesz, licho przejęte? – huknął na niego stary Mikołaj, waląc o ziemię halabardą.

      – Cni142 ci się za prętem? Widzicie go! – dorzucił drugi stróż. – Tyle rejwachu143 po nocy; zerżnąć skórę, jak się patrzy, i tyla.

      – Cichojcież – przerwała jakaś kobieta z tłumu – chłopak już duży, nie krzyczałby, jakby nie miał o co. Trzęsie się ano jak listeczek. Cóż ci to, synku? Powiedz, nie bój się.

      – Zło-zło-o-dziej mnie go-nił… ch-chciał udusić!

      – Gdzie złodziej? Jaki znowu złodziej? – burknął Mikołaj, obrażony, że pod jego czujną halabardą śmiał ktoś przypuszczać możliwość podobnego bezeceństwa.

      – Gdzie złodziej? – powtórzyli zaciekawieni ludzie, skupiając się około dziecka.

      – Wyłaził oknem z kościoła, złotości się rozsypały, a jak mnie uwidział, skocył z ręcami na mnie i gadał, co144 mnie udusi.

      – Ot, plecie bajtała145 trzy po trzy.

      – A go wam szkodzi zajrzeć do fary146? Niech pokaże, co widział i gdzie.

      – Racja, dobrze gada niewiasta; chodźmy.

      I posunęli hurmem ku kościołowi, Wawrzek prowadził.

      – Jezus, Maryja… był złodziej! – Okno otwarte!

      – Sznur wisi aż do ziemi!

      – Nie skłamało dziecko! – krzyczeli ludzie, jedno przez drugie. Dokoła Wawrzusia huczało jak w ulu: w domostwach otwierały się okna, wychylały się z nich pytające głowy kobiece; mężczyźni wybiegali przed domy, tłum zwiększał się z każdą chwilą. Jedni biegli zawiadomić proboszcza i burmistrza o świętokradztwie, inni z krzykiem rozsypali się po miasteczku, ktoś uderzył w dzwon na trwogę, Wawrzuś stał ciągle otoczony gromadą ciekawych. Stróż Mikołaj potrząsnął go za ramię.

      – Gadaj no, dziecko, przyjrzałeś się też onemu dobrze? Poznałbyś go?

      – Jesce by nie! Juzem go dziś widział w lesie nad rzeką; a teraz, miesiąc mu świecił prosto w twarz, od razum poznał, ze ten sam.

      – Jakże wygląda?

      – Ano, duży, ciemny na gębie, broda carna…

      – Wybornie! – przerwał któryś z ludzi – a jak był odziany?

      – Nicem cudak abo147 carownik – odpowiedział Wawrzuś. – Opońca z kapturem, kapelus z muselkami.

      – Pielgrzym! Pielgrzym! – zawołało kilkoro na raz.

      – A jakże, był tu taki przed wieczorem!

      – I ja go widziałem!

      – I ja!

      – I ja!

      Wszyscy obecni zaczęli sobie opowiadać, gdzie który spotkał pielgrzyma; byli tacy, co rozmawiali z nim nawet. Inni widzieli, jak wchodził do kościoła.

      – Aha… – zawołała jakaś dziewczyna – schował się pewnikiem do kąta i dał się zamknąć.

      – Słusznie. Ino krótkie miał odzienie, wyraźnie widziałem.

      – Nic dziwnego, szeroki płaszcz zawadzałby mu przy wyłażeniu oknem.

      – Aha, aha, jesce cosik! – zakrzyknął nagle Wawrzuś.

      – No, co?

      – Ucha nie miał… lewego.

      – Co? Ucha nie miał? To ci dopiero!

      – Ano, po takim znaku od razu poznać.

      Z drugiej strony rynku spieszno szedł burmistrz, za nim sześciu ceklarzy, czyli straż policyjna. Do ceklarzy przyłączyli się stróże nocni i prawie cała męska ludność miasteczka. Podzielono ich na trzy oddziały i domyślając się, że zbrodniarz najprędzej będzie uciekał ku lasowi, bo tam w nieprzebytych gąszczach skryć się łatwo, a pościg prawie niemożliwy, rozkazał pan burmistrz zabiec mu z trzech stron i przeciąć drogę do lasu.

      Wyruszyli z latarniami i z pochodniami, bo jak na złość księżyc przysłoniły chmury.

      – Rozstąpcie się, ludzie! – zawołał ktoś w tłumie – ksiądz idzie!

      Proboszcz z gołą głową biegł na przełaj ku kościołowi; stary zakrystian z latarnią w ręku, nie mogąc



<p>137</p>

dy a. ady (daw.) – przecież, ależ. [przypis edytorski]

<p>138</p>

chrobacek (gw.) – robaczek. [przypis edytorski]

<p>139</p>

szkarpa – skarpa, przypora muru w kształcie wystającego na zewnątrz filaru. [przypis edytorski]

<p>140</p>

monstrancja – naczynie liturgiczne w kształcie słońca na nóżce, w którym wystawia się hostię podczas mszy i procesji. [przypis edytorski]

<p>141</p>

źróbek (gw.) – źrebak. [przypis edytorski]

<p>142</p>

cnić się – tęsknić. [przypis edytorski]

<p>143</p>

rejwach – hałas, zamieszanie. [przypis edytorski]

<p>144</p>

co (gw.) – tu: że. [przypis edytorski]

<p>145</p>

bajtała – gaduła, kłamczuch. [przypis edytorski]

<p>146</p>

fara – kościół parafialny. [przypis edytorski]

<p>147</p>

abo (daw.) – albo. [przypis edytorski]