Название | Hrabia Monte Christo |
---|---|
Автор произведения | Александр Дюма-сын |
Жанр | Повести |
Серия | |
Издательство | Повести |
Год выпуска | 0 |
isbn |
Frailty, thy name is woman!
– W sześć miesięcy później – mówił dalej Caderousse – odbył się ślub w kościele des Accules.
– W tym samym, gdzie miała wyjść za Edmunda – szepnął ksiądz. – Ot, zmieniła tylko narzeczonego.
– Mercedes poszła więc za mąż, a chociaż wydawała się zupełnie spokojna, zemdlała, gdy przechodzili koło karczmy, gdzie półtora roku wcześniej odbyły się jej zaręczyny z tym, którego jeszcze kochała, a zrozumiałaby to, gdyby zajrzała w głąb własnego serca.
Fernand, szczęśliwy, ale nadal niespokojny – widywałem go wtedy, więc wiem, że się obawiał powrotu Edmunda – szybko postarał się wynieść z tych okolic: zbyt wiele niebezpieczeństw i zbyt wiele wspomnień wiązało się z rodzinną wsią. Wyjechali tydzień po ślubie.
– Widziałeś ją pan jeszcze kiedyś? – spytał ksiądz.
– Tak, podczas wojny z Hiszpanią, w Perpignan, gdzie ją zostawił Fernand; zajmowała się wtedy edukacją syna.
Ksiądz zadrżał.
– Syna?
– Tak. Małego Alberta.
– Ale przecież chcąc kształcić syna, przecież sama musiałaby pobierać nauki. A zdaje mi się, że Edmund mi mówił, że to była córka prostego rybaka, piękna, lecz nieokrzesana.
– O, to naprawdę źle znał swoją narzeczoną! Mercedes mogłaby zostać królową, proszę księdza, gdyby koroną zdobiono głowy najpiękniejsze i najinteligentniejsze. Jej fortuna rosła, a jednocześnie Mercedes stawała się wielką damą. Uczyła się rysunku, muzyki, uczyła się wszystkiego. Ale mówiąc między nami, sądzę, że robiła to, żeby się rozerwać, zapomnieć; nabijała sobie tym wszystkim głowę, aby przygłuszyć głos serca. Ale teraz ten cały majątek i zaszczyty już ją zapewne pocieszyły. Jest bogata, ma tytuł hrabiny, a przecież…
– A przecież? – powtórzył ksiądz.
– Jestem pewien, że nie jest szczęśliwa – odrzekł Caderousse.
– Co wzbudza w tobie to przekonanie?
– A bo kiedy już nie mogłem wytrzymać tej nędzy, przyszło mi na myśl, że mogliby mi pomóc moi dawni przyjaciele. Udałem się do Danglarsa, ale wcale mnie nie przyjął; potem do Fernanda, i ten mi przekazał przez lokaja sto franków.
– I ani z jednym nie zdołałeś się zobaczyć, ani z drugim?
– No, nie, ale za to widziała mnie pani de Morcef.
– Jakim sposobem?
– Gdym wychodził, pod nogi upadła mi sakiewka; w środku było dwadzieścia pięć luidorów. Podniosłem szybko głowę i ujrzałem Mercedes, jak zasuwała żaluzję.
– Hm, a pan de Villefort? – ksiądz zmienił temat.
– Ee, ten to nie był moim bratem ani swatem; nie znałem go, jak mogłem coś od niego wypraszać?
– Ale czy nie wiesz pan, co się z nim stało? I jaki był jego udział w nieszczęściu Edmunda?
– Nie, wiem tylko, że w jakiś czas po aresztowaniu Edmunda poślubił pannę de Saint-Méran i opuścił Marsylię. Szczęście musiało się także do niego uśmiechnąć, jest zapewne bogaty jak Danglars, a ważny jak Fernand. Tylko u mnie, jak ksiądz widzi, bieda aż piszczy. Bóg o mnie zapomniał.
– Mylisz się, przyjacielu – zaoponował ksiądz. – Wydaje się często, że Bóg zapomina, gdy tylko odpoczywa jego sprawiedliwość; ale prędzej czy później nadchodzi zawsze chwila, gdy sobie przypomni. Proszę, oto dowód.
To rzekłszy, wyjął diament z kieszeni i podając go Caderousse'owi, rzekł:
– Masz, przyjacielu, weź ten diament, należy do ciebie.
– Jak to do mnie? – zawołał Caderousse. – Ej, niech ksiądz ze mnie nie kpi!
– Diament miał być podzielony między przyjaciół Edmunda; a ponieważ miał tylko jednego przyjaciela, to i podział spadku jest niepotrzebny. Weź ten diament i sprzedaj go; powtarzam ci, że warty jest pięćdziesiąt tysięcy franków; i mam nadzieję, że dzięki tej sumce wydźwigniesz się kiedyś z biedy.
– Ach, proszę dobrodzieja – bełkotał Caderousse, wyciągając nieśmiało jedną rękę po klejnot, a drugą ocierając pot perlący mu się na czole. – Niech dobrodziej sobie nie żartuje kosztem czyjegoś szczęścia lub rozpaczy!
– Wiem, co to szczęście i rozpacz, i nie mógłbym czynić sobie igraszki z tych uczuć – odrzekł ksiądz. – Bierz pan diament, ale za to…
Caderousse cofnął szybko rękę, którą już niemal dotykał klejnotu.
Ksiądz uśmiechnął się.
– Ale za to – mówił dalej – daj mi tę jedwabną czerwoną sakiewkę, którą pan Morrel zostawił na kominku u ojca Edmunda, a którą, jak mówiłeś, masz jeszcze u siebie.
Caderousse, zdziwiony coraz mocniej, podszedł do wielkiej dębowej szafy, otworzył, i wyjął długą sakiewkę z czerwonego, wypłowiałego jedwabiu, zaopatrzoną w dwie miedziane obrączki, niegdyś pozłacane. Ksiądz wziął sakiewkę i podał diament Caderoisse'owi.
– O! Ksiądz jest prawdziwym sługą bożym – wykrzyknął Caderousse. – Wszak nikt nie wiedział, że Edmund dał księdzu ten diament i mógłby ksiądz zatrzymać go dla siebie.
– Aha, widać, że ty byś, kochaneczku, tak właśnie zrobił – szepnął do siebie ksiądz. Następnie wstał, wziął kapelusz, rękawiczki i nagle rzucił:
– Ale, ale; czy to, coś mi pan powiedział, to na pewno prawda, na której można polegać?
– Niech ksiądz popatrzy – odrzekł Caderousse – na ten krucyfiks z poświęconego drzewa, tam w kącie, i na tę Ewangelię mojej żony; niech ksiądz otworzy tę księgę, a ja przysięgnę na nią i na krucyfiks, na zbawienie duszy, na chrześcijańską wiarę, żem opowiedział wszystko, jak było i jak mój anioł stróż ludzki szepnie do ucha Najwyższego w dzień Sądu Ostatecznego.
– No, dobrze, dobrze – rzekł ksiądz, zawierzywszy szczeremu tonowi karczmarza. Niech ci te pieniądze przyniosą szczęście. Bądź zdrów, wracam do klasztoru, tam, gdzie daleko do ludzi, którzy tyle zła sobie wyrządzają.
I ksiądz, wyrwawszy się nie bez trudu Caderousse'owi i jego entuzjastycznym podziękowaniom, sam odsunął sztabę ryglującą drzwi, wsiadł na konia, skinął ostatni raz głową oberżyście, który plątał się w głośnych pożegnaniach i odjechał tą drogą, którą przybył.
Gdy Caderousse odwrócił się, spostrzegł za sobą Karkontkę, bledszą i bardziej dygoczącą niż kiedykolwiek.
– Czy to prawda, co słyszałam?
– Co? Żeśmy dostali cały diament na własność? – zawołał Caderousse niemal nieprzytomny z radości. – Pewnie, że prawda, popatrz!
Karkontka obejrzała klejnot, potem wyrzekła głucho:
– A jeśli jest fałszywy?
Caderousse zbladł i zachwiał się.
– Fałszywy – powtórzył. – Fałszywy… Dlaczegóż by miał mi dawać fałszywy diament?
– Głupcze! Po to, żeby się dowiedzieć wszystkiego za darmo!
Waga tego przypuszczenia jakby ogłuszyła na chwilę Caderousse'a.
– O! – rzekł po chwili i chwycił za kapelusz, kładąc go sobie na głowę obwiązaną czerwoną chustką. – Zaraz się o tym przekonamy.
– Jak?
– W