Hrabia Monte Christo. Александр Дюма-сын

Читать онлайн.
Название Hrabia Monte Christo
Автор произведения Александр Дюма-сын
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

to zalecenie.

      Odtąd nie zamykał już drzwi; miał doskonałą wymówkę, aby się głodzić: lekarz nakazał mu dietę

      Ksiądz westchnął boleśnie.

      – Ta historyjka księdza nie nudzi? – rzekł Caderousse.

      – Nie, to naprawdę poruszająca historia.

      – Mercedes znów przyszła do Dantèsa; widząc, jak bardzo jest wycieńczony, chciała go znowu przenieść do siebie. Tak też uważał pan Morrel i chciał to nawet wykonać ale starzec tak mocno krzyczał, że się zlękli. Mercedes pozostała przy łóżku, pan Morrel odszedł, wskazując jej sakiewkę, którą zostawił na kominku. Ale chory, zasłaniając się zaleceniem lekarza, nie chciał nic wziąć do ust. Na koniec, po dziewięciu dniach rozpaczy i głodówki stary umarł, przeklinając tych, którzy byli sprawcami jego nieszczęścia, i mówiąc do Mercedes: „Gdybyś zobaczyła kiedyś Edmunda, powiedz mu, że błogosławiłem mu, umierając”.

      Ksiądz wstał i obszedł dwukrotnie salę, dotykając drżącą ręką gardła, w którym zaschło.

      – Więc umarł, jak powiadasz…

      – Z głodu… mój ojcze, z głodu – rzekł Caderousse. – O, przysięgam na Chrystusa, że to prawda.

      Ksiądz chwycił konwulsyjnie szklankę wody, wychylił do dna duszkiem i usiadł; oczy mu się zaczerwieniły, policzki pobladły.

      – Co za straszliwe nieszczęście! – rzekł chrapliwie.

      – Tym większe, proszę księdza, że nie jest dziełem Boga; to ludzie, tylko ludzie do tego doprowadzili.

      – No, to przejdźmy do tych ludzi – podchwycił ksiądz. – Lecz pamiętaj pan – dodał z niemal groźbą w głosie – żeś obiecał powiedzieć mi wszystko; dalej, co to za ludzie, przez których syn umarł z rozpaczy, a ojciec z głodu?

      – To ludzie, którzy mu zazdrościli, dwóch ich było, proszę księdza, jeden kierował się miłością, drugi ambicją; to Fernand i Danglars.

      – Jakże się ta zazdrość objawiła?

      – Zadenuncjowali Edmunda, że jest agentem napoleońskim.

      – Ale który z nich na niego doniósł? Który był prawdziwym winowajcą?

      – Obaj. Jeden napisał donos, a drugi zaniósł go na pocztę.

      – Gdzież napisali ten donos?

      – W karczmie Pamfila, w przeddzień ślubu.

      – To prawda, to prawda – szeptał ksiądz. – Faria! Faria! Jak ty dobrze znałeś ludzi i świat!

      – Przepraszam, ksiądz mówił?… – spytał Caderousse.

      – Nie, nic – powstrzymał się ksiądz. – Mów pan dalej.

      – Danglars napisał denuncjację lewą ręką, aby nie rozpoznano jego pisma, a Fernand ją wysłał.

      – Ależ – wykrzyknął ksiądz – ty także tam byłeś!

      – Ja? – zdziwił się Caderousse. – A któż to księdzu powiedział?

      Ksiądz spostrzegł się, że zbyt się zagalopował.

      – Nikt mi nie powiedział – odrzekł. – Ale skoro tak dobrze znasz wszystkie szczegóły, musiałeś pan chyba być tego świadkiem.

      – To prawda – rzekł Caderousse stłumionym głosem. – Ja też tam byłem.

      – I nie sprzeciwiłeś się pan tej nikczemności? Jesteś więc ich wspólnikiem.

      – Proszę księdza – usprawiedliwił się Caderousse. – Tak dokumentnie mnie spili, żem niemal całkiem stracił przytomność. Wszystko widziałem jak przez mgłę. Próbowałem im coś powiedzieć, sprzeciwić się, ale człowiek w takim stanie nic nie może zrobić… A oni mi powiedzieli, że to tylko niewinny żart, który nie pociągnie za sobą żadnych skutków.

      – Ale nazajutrz zobaczyłeś pan, że pociągnął, i nic pan nie powiedział, chociaż byłeś przy aresztowaniu.

      – Tak, proszę księdza, byłem i chciałem wszystko wyjawić, ale Danglars mnie powstrzymał. „A jeżeli przypadkiem rzeczywiście jest winny – mówił do mnie – jeżeli prawdą jest, że był na Elbie, że ma przy sobie list do komitetu bonapartystów w Paryżu, jeżeli ten list znajdą przy nim, ci, co się za nim ujmą, będą poczytani za wspólników”.

      Przyznaję, że się przestraszyłem; nic nie powiedziałem; stchórzyłem, to prawda, ale to nie zbrodnia.

      – Rozumiem, nie sprzeciwiałeś się złemu i tyle.

      – Tak, proszę dobrodzieja – odrzekł Caderousse. – I to mnie dręczy dniem i nocą. Przysięgam księdzu, tak często błagam Boga, aby mi przebaczył, zwłaszcza, że ten grzech, jedyny, jaki mam sobie naprawdę z całego życia do wyrzucenia, jest przyczyną mych nieszczęść. Pokutuję za jedną chwilę egoizmu. Jakoż gdy Karkontka się uskarża, mówię jej zawsze: „Milcz, kobieto, Bóg chce, aby tak było”.

      I Caderousse zwiesił głowę z oznakami szczerej skruchy.

      – Dobrze – rzekł ksiądz. – Mówisz pan bardzo szczerze. Kto się w ten sposób obwinia, ten zasługuje na przebaczenie.

      – Niestety, Edmund już umarł, a on mi nie przebaczył.

      – On o niczym nie wiedział… – odpowiedział ksiądz.

      – Teraz może wie; powiadają, że zmarli wiedzą wszystko.

      Nastała chwila milczenia, ksiądz wstał i przechadzał się w zamyśleniu; po chwili wrócił na miejsce i usiadł.

      – Wspomniałeś mi pan kilka razy o panu Morrelu; co to za człowiek?

      – Armator, właściciel statku „Faraon”, na którym służył Edmund.

      – Jakąż to on grał rolę w całej tej smutnej sprawie? – spytał ksiądz.

      – Rolę człowieka uczciwego, odważnego i szczerze przywiązanego. Dwadzieścia razy wstawiał się za Edmundem, gdy cesarz wrócił, niczego nie szczędził, pisał, prosił, groził; do tego stopnia, że za drugiej Restauracji mocno go prześladowano jako bonapartystę. Z dziesięć razy, jak to księdzu mówiłem, namawiał ojca Edmunda, żeby się przeniósł do niego, a w przeddzień jego śmierci zostawił na kominku sakiewkę z pieniędzmi, za które spłacono długi zmarłego i pokryto koszta pogrzebu; dzięki temu biedaczysko mógł przynajmniej umrzeć tak, jak żył, nie wyrządzając krzywdy nikomu. Mam jeszcze tę sakiewkę, duża, z czerwonego jedwabiu.

      – Czy ten pan Morrel żyje jeszcze? – zapytał ksiądz.

      – Żyje.

      – To pewnie takiemu człowiekowi niebo pobłogosławiło, musi być bogaty… szczęśliwy?…

      Caderousse uśmiechnął się gorzko.

      – Aha, szczęśliwy tak jak ja.

      – Jak to! Więc mu się nie wiedzie? – zawołał ksiądz.

      – Zbliża się do nędzy, proszę księdza, a co więcej, grozi mu dyshonor.

      – Jak to?

      – Tak – odrzekł Caderousse – właśnie tak. Po dwudziestopięcioletnich trudach, uzyskawszy jedno z najpierwszych miejsc wśród marsylskich kupców, pan Morrel jest zrujnowany z kretesem. W ciągu dwóch lat zatonęło mu pięć statków, trzy razy zbankrutował; teraz cała jego nadzieja tkwi w tym samym „Faraonie”, którym dowodził biedny Edmund, a który ma właśnie wrócić z Indii z ładunkiem koszenili i indygo. Jeżeli i ten statek zawiedzie go jak inne, pan Morrel jest zgubiony.

      – Ten nieszczęśliwy człowiek ma żonę,