DZIEŃ ROZRACHUNKU. John Grisham

Читать онлайн.
Название DZIEŃ ROZRACHUNKU
Автор произведения John Grisham
Жанр Крутой детектив
Серия
Издательство Крутой детектив
Год выпуска 0
isbn 978-83-8215-073-5



Скачать книгу

Dobrze, zobaczę, co mogę zrobić – mruknął w końcu.

      Możesz nam po prostu wypisać cholerny czek, chciał powiedzieć John, ale nie zrobił tego. Problem został poruszony i Pete raczej o nim nie zapomni.

      Russell podniósł ze stolika jakieś dokumenty.

      – Chcielibyśmy, żebyś rzucił okiem na te papiery, Pete. To są wstępne wnioski procesowe i zanim je złożymy, musisz je przeczytać i podpisać.

      Banning wziął je i szybko przekartkował.

      – Jest tu sporo rzeczy – stwierdził. – Może powiecie mi w skrócie, o co chodzi, najlepiej językiem zrozumiałym dla laika?

      John uśmiechnął się, pokiwał głową i przejął pałeczkę od brata.

      – Jasne, Pete. W pierwszym wniosku prosimy sąd, żeby zmienił miejsce procesu, przeniósł go gdzie indziej, jak najdalej stąd. Uznaliśmy, że opinia publiczna zwróciła się w większości przeciwko tobie i trudno będzie znaleźć sprzyjających ci przysięgłych.

      – Gdzie chcecie przenieść proces?

      – Prawo mówi, że sędzia podejmuje tu decyzję według własnego uznania. Znając sędziego Oswalta, myślę, że będzie chciał prowadzić ten proces, a jednocześnie nie ma ochoty podróżować zbyt daleko. Jeśli więc zaakceptuje nasz wniosek, co swoją drogą wcale nie jest takie pewne, przeniesie proces do jakiejś innej miejscowości w obrębie tego dystryktu sądowego. Wniesiemy sprzeciw, ale szczerze mówiąc, wszędzie byłoby lepiej niż tutaj.

      – Dlaczego tak uważacie?

      – Bo Dexter Bell był popularnym kaznodzieją z dużą parafią i w tym hrabstwie mamy osiem innych kościołów metodystów. Jeśli chodzi o liczebność, metodyści ustępują tu tylko baptystom, co stanowi kolejny problem. Baptyści i metodyści są jak bliscy kuzyni, Pete, i w różnych trudnych sprawach często idą ręka w rękę. W polityce, prohibicji, radach szkolnych. Można się zawsze spodziewać, że te dwa klany będą maszerować razem.

      – Wiem o tym. Ale ja też jestem metodystą.

      – Zgoda, i są osoby, które cię wspierają, starzy przyjaciele i tak dalej. Ale większość ludzi ma cię za bezwzględnego mordercę. Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę. Mieszkańcy tego hrabstwa uważają Pete’a Banninga za bohatera wojennego, który z sobie tylko znanych powodów wszedł do kościoła i zamordował bezbronnego pastora.

      – Nie masz tu najmniejszych szans, Pete – dodał Russell, by to podkreślić.

      Banning wzruszył ramionami, jakby już się z tym pogodził. Zrobił to, co musiał, i miał gdzieś konsekwencje. Zaciągnął się głęboko papierosem; w pokoju unosiły się już kłęby dymu.

      – Dlaczego sądzicie, że w innym hrabstwie będzie inaczej?

      – Znasz pastorów w kościołach metodystów w hrabstwach Polk, Tyler albo Milburn? – zapytał John. – Oczywiście, że nie. Te hrabstwa leżą tuż obok, a mimo to znamy bardzo niewielu ludzi, którzy tam mieszkają. I odwrotnie, oni nie będą znali osobiście ani ciebie, ani Dextera Bella.

      – Staramy się uniknąć osobistego zaangażowania, Pete – wtrącił Russell. – Rzecz jasna wiele osób czyta tam gazety, ale nigdy nie poznały osobiście ani ciebie, ani Dextera Bella. Skoro was nie znają, mamy większe szanse powściągnąć emocje i zasiać trochę wątpliwości.

      – Wątpliwości? – rzucił Pete, lekko zaskoczony. – Opowiedzcie mi o tych wątpliwościach.

      – Zaraz do tego dojdziemy – odparł John. – Zgadzasz się, że powinniśmy złożyć wniosek o zmianę miejsca procesu?

      – Nie. Jeśli muszę stanąć przed sądem, chcę, żeby proces odbył się właśnie tutaj.

      – Och, na pewno będziesz musiał przed nim stanąć, Pete. Jedynym sposobem uniknięcia procesu jest przyznanie się do winy.

      – Chcesz, żebym się przyznał?

      – Nie.

      – To dobrze, bo się do niej nie przyznaję. I nie poproszę o zmianę miejsca procesu. To jest mój dom, zawsze nim był, i jeśli mieszkańcy hrabstwa Ford chcą mnie skazać, niech to się stanie w tym sądzie po drugiej stronie ulicy.

      John i Russell wymienili sfrustrowane spojrzenia. Pete odłożył papiery na stolik, nie przeczytawszy ani słowa. Zapalił kolejnego papierosa, założył swobodnie nogę na nogę i spojrzał na Johna, jakby miał mnóstwo czasu i chciał zapytać: „Co dalej?”.

      John podniósł swój elaborat i rzucił go z rozmachem na stolik.

      – To miesiąc naszej wytężonej prawniczej pracy, który właśnie poszedł na marne – oznajmił.

      – I rozumiem, że mam za to wszystko zapłacić – odparł Pete. – Gdybyście mnie wcześniej zapytali, oszczędzilibyście sobie tej roboty. Nic dziwnego, że tak wysoko się cenicie.

      John zagotował się w środku, Russell zawrzał, a Pete wypuścił z ust obłoczek dymu.

      – Słuchajcie, chłopcy, nie mam nic przeciwko opłatom za obsługę prawną – podjął. – Zwłaszcza że jestem w takich opałach. Ale czy to musi być aż pięć tysięcy? Tak, uprawiam te swoje czterysta hektarów, co oznacza, że przez osiem miesięcy haruje na polu trzydziestu robotników, i jeżeli dopisuje mi szczęście, sprzyja pogoda, ceny nie spadają, nawożenie daje efekty, kwieciak bawełniany trzyma się z daleka i jest wystarczająco dużo zbieraczy, to co trzy albo cztery lata uzyskuję obfite zbiory i po odliczeniu wszystkich kosztów zarabiam może dwadzieścia tysięcy. Z czego połowa trafia do Florry. Mnie zostaje dziesięć. A wy chcecie zabrać połowę tego?

      – Twoje wyliczenia są zaniżone – stwierdził bez wahania John. Jego rodzina zbierała więcej bawełny niż Banningowie. – Nasz kuzyn miał w tym roku bardzo dobre zbiory, podobnie jak ty.

      – Jeśli kwestionujesz wysokość naszego honorarium – powiedział Russell – to możesz się zwrócić do kogoś innego. Staramy się po prostu zrobić wszystko, żeby ci pomóc.

      – Dajcie spokój, chłopcy – rzucił Pete. – Zawsze dbaliście o mnie i moją rodzinę. Nie kwestionuję sumy, której ode mnie żądacie, ale pewnie trochę potrwa, zanim ją zgromadzę.

      Zarówno John, jak i Russell podejrzewali, że Pete mógłby im bez trudu wypisać czek, ale był plantatorem i jak wszyscy plantatorzy miał węża w kieszeni. Przy tym głęboko mu współczuli, bo było jasne, że nigdy już nie będzie uprawiał ziemi i albo umrze wkrótce na krześle elektrycznym, albo o wiele później w jakimś okropnym więziennym szpitalu. Jego przyszłość malowała się w czarnych barwach i nie mogli go winić, że próbuje zaoszczędzić trochę grosza.

      Do drzwi zapukała sekretarka i weszła z eleganckim kawowym serwisem. Nalała im kawy do porcelanowych filiżanek i zapytała, kto życzy sobie śmietanki lub cukru. Pete starannie zamieszał łyżeczką kawę, upił trochę i zgasił papierosa.

      – Dobrze, kontynuujmy – powiedział John po wyjściu sekretarki. – Mamy kolejny wniosek, który musimy przedyskutować. Nasza jedyna linia obrony opiera się na tym, że byłeś czasowo niepoczytalny. Jeśli przysięgli… co jest bardzo mało prawdopodobne… uznają cię za niewinnego, stanie się to tylko wtedy, gdy zdołamy ich przekonać, że pociągając za spust, nie byłeś w pełni władz umysłowych.

      – Mówiłem już, że tego nie chcę.

      – A ja cię dobrze słyszałem, Pete, ale tu nie chodzi o to, czego chcesz lub nie chcesz. Chodzi o to, co możemy zrobić. Niepoczytalność to jedyny argument, który nam pozostał. Koniec kropka. Jeśli go nie wykorzystamy, pozostanie nam wyłącznie siedzieć na sali rozpraw i patrzeć, jak prokurator roznosi cię na strzępy. Tego właśnie