Będziesz tam. Guillaume Musso

Читать онлайн.
Название Będziesz tam
Автор произведения Guillaume Musso
Жанр Любовно-фантастические романы
Серия
Издательство Любовно-фантастические романы
Год выпуска 0
isbn 978-83-8215-067-4



Скачать книгу

pacyfistów i ekologów liga „tęczowych bojowników” stała się znana dzięki swojej walce przeciw próbom nuklearnym. Jednak głównym powodem, dla którego niedawno przyłączyła się do nich Ilena, jest kampania przeciwko zabijaniu wielorybów i fok.

      Tak więc zarówno Elliott, jak i Ilena prowadzą życie, w którym nie ma czasu na nudę. Chociaż… Z czasem każde kolejne rozstanie staje się trudniejsze od poprzedniego.

       Pasażerowie lotu siedemset jedenaście do San Francisco proszeni są o natychmiastowe udanie się do wyjścia numer osiemnaście…

      – To twój samolot? – pyta dziewczyna, wysuwając się z objęć Elliotta.

      Elliott kiwa głową i odpowiada pytaniem na pytanie, bo dobrze zna Ilenę:

      – Czy chcesz mi coś powiedzieć, zanim się rozstaniemy?

      – Tak, ale odprowadzę cię do samego wyjścia numer osiemnaście – mówi, biorąc go za rękę.

      Idąc tak u jego boku, zaczyna coś mówić z tym swoim południowoamerykańskim akcentem, który go zniewala.

      – Dobrze wiem, że świat zmierza ku katastrofie, Elliott: zimna wojna, widmo komunizmu, wyścig zbrojeń…

      Przy każdym rozstaniu on patrzy na nią, jakby widział ją po raz ostatni. Jest taka piękna! Taka promienna!

      – …wyczerpanie naturalnych zasobów, nie mówiąc już o skażeniu środowiska, niszczeniu lasów tropikalnych i…

      – Ileno?

      – Tak? Słucham.

      – Do czego właściwie zmierzasz?

      – Zróbmy sobie dziecko, Elliott…

      – Tu, natychmiast, na lotnisku? Na oczach tego tłumu ludzi?

      To wszystko, na co się zdobywa. Odrobina humoru dla zamaskowania zdumienia. Ale Ilenie daleko jest do śmiechu.

      – Ja nie żartuję, Elliott. Radzę, żebyś się nad tym poważnie zastanowił – mówi, po czym uwalnia swoją dłoń z jego ręki i kieruje się do wyjścia.

      – Zaczekaj! – krzyczy Elliott, chcąc ją zatrzymać.

      Ostatnie wezwanie dla pana Elliotta Coopera, pasażera lotu siedemset jedenaście do…

      – Jasna cholera! – klnie i zrezygnowany wchodzi na schody ruchome prowadzące do strefy odlotów.

      Kiedy jest prawie na samej górze, odwraca się, żeby ostatni raz pomachać jej na pożegnanie.

      Jesienne słońce zalewa halę odlotów.

      Elliott macha ręką.

      Ale Ileny już nie ma.

      *

      Lot trwał sześć godzin. Kiedy samolot wylądował w San Francisco, w Kalifornii minęła już godzina dwudziesta pierwsza.

      Elliott zamierzał opuścić terminal i wsiąść do taksówki, ale się rozmyślił. Umierał z głodu. Wytrącony z równowagi ostatnimi słowami Ileny, nawet nie tknął jedzenia serwowanego w samolocie, a w domu lodówka była pusta. Na drugim piętrze zauważył restaurację, Golden Gate Café. Już kiedyś w niej był z Mattem, najlepszym przyjacielem, który czasami towarzyszył mu w wyprawach na Wschodnie Wybrzeże. Zajął miejsce przy barze i zamówił sałatkę, dwa precle i kieliszek chardonnay. Przetarł oczy zmęczone długim lotem i poprosił o żeton do automatu telefonicznego stojącego w głębi sali. Wybrał numer Ileny, ale nikt nie odpowiadał. Z powodu różnicy czasu na Florydzie dawno minęła już północ. Na pewno była w domu, ale może nie chciała z nim rozmawiać.

      To było do przewidzenia…

      Jednak Elliott nie żałował swojej reakcji na sugestię Ileny. Powód był prosty – nie pragnął dziecka.

      Właśnie tak, a nie inaczej.

      Nie chodziło wcale o jego uczucia: uwielbiał Ilenę i miał w sobie tyle miłości, że mógłby nią handlować. Ale to nie był wystarczający powód. W połowie lat siedemdziesiątych ludzkość najwyraźniej nie zmierzała w dobrym kierunku, a on, prawdę mówiąc, nie chciał brać na swoje barki odpowiedzialności za dziecko.

      Były to argumenty, na które Ilena pozostawała głucha.

      Wróciwszy na swoje miejsce przy barze, skończył jeść i zamówił kawę. Był zdenerwowany i bezwiednie wyłamywał palce ze stawów. W kieszeni marynarki wymacał paczkę papierosów i nie odmówił sobie przyjemności zapalenia.

      Wiedział, że powinien z tym skończyć. Wokół coraz częściej mówiono o szkodliwości palenia. Badania prowadzone od piętnastu lat wykazywały związek uzależnienia od nikotyny z ryzykiem zachorowania na raka płuc i choroby układu krążenia, o czym Elliott, jako lekarz, doskonale wiedział. Tylko że, jak większość lekarzy, bardziej przejmował się zdrowiem pacjentów niż swoim własnym. Nie zapominajmy, że żył w czasach, gdy w restauracjach albo w samolotach palenie było jeszcze rzeczą normalną. W epoce, w której papieros był symbolem glamour oraz wolności kulturowej i społecznej.

      Niedługo przestanę, myślał, wydmuchując kłąb dymu, tyle tylko, że jeszcze nie teraz… Dzisiaj był zbyt zdeprymowany, by zdobyć się na taki wysiłek.

      Błądząc po sali roztargnionym wzrokiem, spojrzał przez okno i wtedy zobaczył go po raz pierwszy: mężczyznę w bladoniebieskiej piżamie, który zdawał się go obserwować zza szyby. Zmrużył oczy, żeby przyjrzeć mu się dokładniej. Miał około sześćdziesiątki, wysportowaną sylwetkę i krótką, ledwie siwiejącą brodę, co upodobniało go do starzejącego się Seana Connery’ego. Elliott zmarszczył brwi. Co ten typ robi na lotnisku o tak późnej porze, bosy i w piżamie?

      Właściwie nie powinien się tym martwić, ale jakaś nieznana siła spowodowała, że wyszedł z restauracji i skierował się w jego stronę. Mężczyzna wyglądał na zdezorientowanego, jakby sam nie wiedział, skąd się tu wziął. W miarę jak Elliott zbliżał się do nieznajomego, ogarniało go uczucie słabości, do której nie chciał się przyznać przed samym sobą. Kim był ten człowiek? Może pacjentem zbiegłym z jakiegoś szpitala albo zakładu… W takim razie, czy jako lekarz nie powinien mu pomóc?

      Kiedy dzieląca ich odległość zmniejszyła się do około trzydziestu metrów, zrozumiał wreszcie, co nim tak wstrząsnęło. Mężczyzna przypominał mu ojca zmarłego przed pięcioma laty na raka trzustki.

      Zbulwersowany tym odkryciem, podszedł jeszcze bliżej. Teraz podobieństwo było uderzające: te same rysy twarzy i dołek w policzku, taki sam jak u niego…

      A gdyby to był on…?

      Nie, trzeba się z tego otrząsnąć! Ojciec umarł, to pewne. Przecież widział, jak wkładano go do trumny i był obecny przy kremacji.

      – Czy mogę panu jakoś pomóc?

      Mężczyzna cofnął się o kilka kroków. Wydawał się równie wstrząśnięty jak Elliott. Przy tym sprawiał wrażenie kogoś jednocześnie silnego i bezradnego.

      – Mogę panu pomóc? – ponowił pytanie.

      Tamten tylko wymamrotał:

      – Elliott…

      Skąd znał jego imię? Na dodatek ten głos…

      Stwierdzenie, że nie byli sobie bliscy, zakrawało na eufemizm. Teraz jednak, kiedy ojciec nie żył, Elliott żałował czasami, że w przeszłości niewiele uczynił, by spróbować lepiej go zrozumieć.

      Skonsternowany i świadomy absurdalności swojego pytania, zadał je głosem stłumionym przez emocję:

      – Tata?

      – Nie, Elliott, nie jestem twoim ojcem.

      O