Demony zemsty. Beria. Adam Przechrzta

Читать онлайн.
Название Demony zemsty. Beria
Автор произведения Adam Przechrzta
Жанр Историческая фантастика
Серия
Издательство Историческая фантастика
Год выпуска 0
isbn 9788379645497



Скачать книгу

posłusznie.

      – I jeszcze jedno: chcę cię widzieć u siebie góra za godzinę. Gdybym zasnął, to mnie obudzisz.

      Cisza w słuchawce była miarą zdziwienia Bugrowskiego, żadnych protestów, żadnych pytań.

      – Tak jest! – rzucił służbiście.

      Odłożyłem słuchawkę i jeszcze raz pogratulowałem sobie, że wziąłem Bugrowskiego do swojego zespołu. Chłopak bił na głowę inteligencją wszystkich innych śledczych MUR-u, no i był całkowicie lojalny. Jeśli ktoś ma mi pomóc posprzątać bałagan, jakiego narobiłem na Czernyszewskiego, to tylko mój poeta.

      Obudził mnie odgłos otwieranych drzwi i ostrożne kroki. Wygramoliłem się z łóżka i narzuciłem na siebie szlafrok, po czym poczłapałem do kuchni, gdzie gospodarował już Bugrowski.

      – Kawy, komandir? – zaproponował.

      – Poproszę.

      Po chwili stała przede mną filiżanka aromatycznego, czarnego jak smoła płynu. Skosztowałem, kawa była zadziwiająco smaczna.

      – Znakomita – pochwaliłem. – Gdzieś ty się tego nauczył?

      – Mama mi pokazała. – Chłopak wzruszył ramionami.

      Rumieniec świadczył, że to wyznanie sporo go kosztowało.

      – Wstydzisz się tego? – spytałem ze zdziwieniem. – Oddałbym parę lat życia, żeby zobaczyć moją matkę, porozmawiać z nią, dotknąć...

      – No nie – zaprzeczył bez przekonania. – Dlaczego mnie wezwaliście, komandir? Czyżby chodziło o tę jatkę na Czernyszewskiego? – dorzucił, odzyskując dobry humor.

      – Skąd ten pomysł?

      – To nic trudnego, po prostu kazałem położyć sobie na biurku wszystkie meldunki za ostatnią dobę. No i szukałem czegoś, co można by z wami powiązać, na przykład góry trupów.

      – A jeśli to nie ja?

      – To znaczy, że w mieście pojawił się maniakalny morderca nielubiący błatnych – odgryzł się chłopak. – Co tam się stało? – spytał już poważnie. – Generał Maksimow mało nie dostał zawału.

      – Ratowałem Cichego, grupa urków z Odessy chciała przejąć władzę w Moskwie.

      – Prosti, proszczaj Odessa – mama, mnie nie zabytˈ twoj cziudnyj wid – zanucił Bugrowski.

      Pogroziłem mu pięścią.

      – Przejmiesz śledztwo i zamkniesz tę sprawę – poleciłem.

      – Zamknę? Jak? Ośmiu zabitych, a ślady wskazują, że to robota profesjonalistów. Albo jednego profesjonalisty – dokończył ciszej. – Uderzenie w tętnicę szyjną, skręcony kark, podwójne strzały w klatkę piersiową, jeden obok drugiego, tak blisko, że można je przykryć biletem tramwajowym. Wnioski są dość oczywiste. Zaszaleliście, komandir.

      – To nie takie trudne. Nie strzelałem ze służbowej broni, więc jak znajdą zwłoki urki z tym właśnie pistoletem, nikt nie powinien mieć wątpliwości, że to sprawca.

      – A skąd te zwłoki?

      – Każę dostarczyć Cichemu. Ta ekipa z Odessy liczyła przynajmniej kilkanaście osób, teraz ludzie Tichonowa pewnie ścigają niedobitków. Poproszę, żeby włożyli w łapę jednemu z nich moją spluwę.

      – Sprytne! – powiedział z uznaniem Bugrowski. – Może też zacznę nosić przy sobie lewą broń?

      – Tobie to niepotrzebne – uciąłem. – A teraz znikaj, mam jeszcze sprawy do załatwienia.

      Chłopak spojrzał na mnie z wyrzutem, wstał jednak posłusznie, zgarniając uprzednio przygotowane kanapki. Cóż, nie da się ukryć, że przy wszystkich swoich zaletach poeta miał problemy z opanowaniem apetytu. Poczekałem, aż wyjdzie na ulicę, i dopiero wtedy zapukałem do drzwi Nataszy. Nie żebym mu nie ufał, ale po czorta ma wiedzieć coś, co nie jest mu do niczego potrzebne?

      Sąsiadka otworzyła mi ubrana w szlafrok, najwyraźniej nie spodziewała się już dzisiaj gości. Przywitałem się zdawkowo i wszedłem do mieszkania, bo sprawa, z którą przyszedłem, wymagała dyskrecji.

      Za stołem w salonie siedział szesnasto-, może siedemnastoletni młodzieniec, w jego twarzy było coś znajomego.

      – Lońka? – spytałem niepewnie.

      – Dobry wieczór, wujku – rozpromienił się chłopak.

      Podałem mu rękę, potarmosiłem za kark.

      – Wyrosłeś – zauważyłem.

      – Duży nie znaczy mądry – zauważył cierpko Natasza, kiedy weszła do pokoju. – Siadaj, Saszka, częstuj się – zaprosiła. – Właśnie jedliśmy kolację.

      Dopiero teraz zauważyłem, że stół zastawiony jest wiktuałami – zapewne Lońka wrócił z internatu i matka chciała go odkarmić. Już kilka lat wcześniej Natasza wysłała syna do szkoły w Riazaniu, w Moskwie chłopak nieustannie wdawał się w bójki, bo inne dzieciaki wypominały mu ojca zdrajcę i matkę kryminalistkę.

      Zanim zdążyłem sięgnąć po kawior, Natasza podała szampana i wyczarowała skądś dwa kieliszki. Ruchem głowy wskazałem Lońkę, więc dostawiła trzeci, prawda, że niechętnie. Otworzyłem butelkę, rozlałem alkohol.

      – Za spotkanie! – Wzniosłem szkło.

      – Za spotkanie! – zawtórował mi Lońka.

      Natasza skosztowała trunku z uśmiechem, po czym pocałowała mnie pachnącymi szampanem wargami. Spojrzałem na nią ze zdziwieniem: upiła się czy co? Od dawna unikaliśmy wszelkiej poufałości, i nie bez powodu – do dzisiaj nie byłem pewien, dlaczego darowałem jej życie. Czyżby chciała popisać się przed synem? Ale po co?

      – Chciałbym porozmawiać z tobą, wujku – powiedział chłopak z roziskrzonym wzrokiem. – Poważnie porozmawiać.

      Westchnąłem w duchu, pewnie kolejny kandydat na stróża komunistycznej praworządności. Milicjanci nie zarabiali zbyt wiele, ale też do zawodu przyciągała chętnych nie kasa, a władza.

      – Jutro – odparłem stanowczo. – Dziś jestem zbyt zmęczony, miałem ciężki dzień.

      – Oczywiście – zgodził się od razu. – Chyba pójdę spać – oznajmił, ziewając. – Jechałem pół dnia na stojąco, bo pociąg był zapchany do niemożliwości.

      Lońka pocałował matkę i zniknął w swoim pokoju.

      – Co to ma znaczyć? – spytałem szeptem.

      – Wszystko ci wytłumaczę, ale lepiej u ciebie – odparła cicho Natasza. – Bo on pewnie podsłuchuje pod drzwiami.

      Skinąłem głową, chłopak bynajmniej nie wyglądał na wyczerpanego, pewnie realizował jakiś sobie tylko znany plan. Ech, gdybym wierzył w Boga, pomyślałbym, że ktoś tam na górze bardzo mnie nie lubi: Iwanow, Czugajew, kłopoty z błatnymi, Beria i jego przydupasy, a teraz jeszcze Lońka. W dodatku nie mogłem posłać sąsiadki w diabły, była mi potrzebna.

      – Jeśli chcesz, to dam ci trochę zupy – powiedziała głośno.

      – Chętnie.

      Natasza wyszła do kuchni, po chwili wróciła z garnkiem w ręku.

      – Grzybowa – poinformowała z uśmiechem.

      Czyżby podejrzewała, że Lońka nie tylko nas podsłuchuje, ale i podgląda? Dojadłem kanapkę z kawiorem