Słowik. Kristin Hannah

Читать онлайн.
Название Słowik
Автор произведения Kristin Hannah
Жанр Контркультура
Серия
Издательство Контркультура
Год выпуска 0
isbn 9788380313729



Скачать книгу

że nie toczy się wojna – rzekł w zamyśleniu.

      W uszach Vianne zabrzmiało to smutno i przypomniała sobie, że na swój sposób ich losy są podobne, gdyż oboje zostali oddzieleni od bliskich.

      – Pański… przełożony… wspomniał, że wszyscy jeńcy wojenni pozostaną w Niemczech. Co to dokładnie oznacza? Co będzie z naszymi żołnierzami? Nie zdołacie przecież pojmać ich wszystkich.

      – Nie wiem, proszę pani. Niektórzy wrócą. Wielu nie.

      – No proszę. Jakaż urocza chwilka intymności między dwojgiem nowych przyjaciół. – Głos Isabelle był twardy jak stal.

      Vianne wzdrygnęła się przestraszona, że została przyłapana na staniu tu z Niemcem, wrogiem, mężczyzną.

      Isabelle pojawiła się przed nią jasno oświetlona blaskiem księżyca, w kostiumie barwy karmelu, z małą walizką w jednej ręce i najlepszym kapeluszem starszej siostry w drugiej.

      – Masz mój kapelusz – na tyle zdobyła się Vianne.

      – Być może będę długo czekała na pociąg. A twarz mam nadal pokancerowaną po niemieckim nalocie. – Wykrzywiła się do kapitana w namiastce uśmiechu.

      – Mają panie z pewnością wiele do omówienia. Pozwólcie zatem, że się oddalę. – Beck krótko, energicznie skłonił głowę i wrócił do domu, cicho zamykając za sobą drzwi.

      – Nie mogę tu zostać – oświadczyła Isabelle.

      – Oczywiście, że możesz.

      – Nie interesuje mnie zaprzyjaźnianie się z wrogiem, Vi.

      – Do diabła, Isabelle. Nie waż się…

      Isabelle postąpiła krok naprzód i rzekła twardo:

      – Prędzej czy później narażę ciebie i Sophie na niebezpieczeństwo. Wiesz o tym. Powiedziałaś mi, że powinnam chronić siostrzenicę. Tylko tak mogę to zrobić. Czuję, że jeśli zostanę tu dłużej, to eksploduję!

      Gniew Vianne minął, zastąpiony ogromnym zmęczeniem. Zawsze dzieliło je z gruntu to, że Vianne przestrzegała zasad, a Isabelle się przeciw nim buntowała. Nawet w dzieciństwie, po śmierci mamy, odmiennie wyrażały uczucia. Vianne stała się milcząca, próbując udawać, że odrzucenie przez ojca wcale jej nie obeszło, Isabelle natomiast dostawała napadów złości, uciekała z domu i domagała się od wszystkich uwagi. Mama twierdziła, że pewnego dnia siostry staną się najlepszymi przyjaciółkami. Jeszcze nigdy ta przepowiednia nie wydawała się dalsza od prawdy.

      W jednym Isabelle miała rację. Vianne byłaby wiecznie niespokojna, co jej siostra może powiedzieć lub zrobić w obecności kapitana, a szczerze mówiąc, nie miała na to siły.

      – Jak pojedziesz?

      – Pociągiem. Przyślę ci telegram po dojechaniu na miejsce.

      – Uważaj na siebie. Nie rób głupstw.

      – Ja? Przecież mnie znasz.

      Vianne mocno objęła siostrę, a potem pozwoliła jej odejść.

      Droga do miasteczka była tak ciemna, że Isabelle nie widziała własnych stóp. Panowała nienaturalna cisza, jakby natura wstrzymała oddech w oczekiwaniu na jakieś wydarzenie, dopiero w pobliżu lotniska zrobiło się głośniej. Za ogrodzeniem z drutu kolczastego jeździły motocykle i ciężarówki, słychać było tupot podkutych butów na ubitej ziemi.

      Nagle, jakby znikąd, pojawiła się ciężarówka z zamalowanymi przednimi reflektorami i Isabelle musiała gwałtownie uskoczyć do rowu.

      W miasteczku było niewiele lepiej. Uliczki tonęły w mroku z powodu nieczynnych sklepów, zgaszonych latarń i zaciemnionych okien. Cisza była groźna i niepokojąca. Kroki Isabelle rozbrzmiewały nienaturalnie głośno. Z każdym była coraz bardziej świadoma, że jest przecież godzina policyjna, a ona właśnie ją narusza.

      Skręciła w boczny zaułek, wymacując drogę wzdłuż murów i wystaw. Gdy tylko usłyszała głosy, zamierała, kuląc się w ciemności, dopóki nie powróciła cisza. Droga na dworzec leżący na skraju Carriveau zdawała się nie mieć końca.

      – Halt!

      Isabelle usłyszała rozkaz w tej samej chwili, gdy zalało ją białe światło latarki. Aż się skuliła z przestrachu.

      Niemiecki żołnierz zbliżył się do niej z karabinem w rękach.

      – Młoda dziewczyna – powiedział – ty wiesz o godzinie policyjnej, tak?

      Wyprostowała się powoli, patrząc mu śmiało w oczy, choć wcale tak się nie czuła.

      – Wiem, że nie wolno nam przebywać o tej porze na zewnątrz. Ale to sytuacja wyjątkowa. Muszę natychmiast jechać do Paryża. Mój ojciec jest ciężko chory.

      – Gdzie twój ausweis?

      – Nie mam.

      Niemiec mocniej ujął karabin.

      – Nie ma podróży bez ausweisu.

      – Ale…

      – Wracaj, dziewczyna, do domu, zanim stanie ci się krzywda.

      – Ale…

      – No już, bo zmienię zdanie i ty iść ze mną na posterunek.

      Isabelle chciało się wrzeszczeć z frustracji. Z wysiłkiem zmusiła się do opanowania i posłuchała go bez dalszego sprzeciwu.

      Wracając do domu, nie próbowała nawet kryć się w cieniu. Niemal pragnęła zostać ponownie zatrzymana, bo mogłaby przynajmniej wykrzyczeć stek wyzwisk, które kotłowały się w jej głowie.

      Jej życie nie mogło przecież tak wyglądać. Schwytana w potrzask w jednym domu z hitlerowcem, w miasteczku, które poddało się Niemcom bez cienia protestu. Vianne nie była osamotniona w chęci udawania, że Francja nie skapitulowała ani nie została podbita. Właściciele sklepów i kawiarń w Carriveau szczerzyli się do Niemców, nalewali im szampana i sprzedawali najlepsze kawałki mięsa. Pozostali, przeważnie wieśniacy, wzruszali ramionami i zajmowali się swoimi sprawami. Owszem, mamrotali z dezaprobatą, zerkali spode łba i podawali błędne informacje, gdy zostali o coś zapytani, lecz poza tymi drobnymi przejawami buntu nie robili nic. Nic dziwnego, że niemieckich żołnierzy rozdymała arogancja. Zajęli miasto bez walki i, niech to szlag trafi, tak było w całej Francji.

      Lecz Isabelle nie mogła zapomnieć krwawych obrazów spod Tours.

      Z impetem zatrzasnęła drzwi do pokoju na piętrze, który kiedyś, gdy mieszkała tu jako dziecko, należał do niej. Po chwili doleciał ją zapach dymu z papierosa, co wprawiło ją w taką złość, że znów miała ochotę się rozwrzeszczeć.

      Siedział tam sobie na dole, paląc papieroska. Kapitan cholerny Beck z tą swoją twarzą jakby ciosaną w kamieniu i fałszywymi uśmiechami, który mógłby wyrzucić je z domu, kiedy tylko by zechciał. Z byle powodu albo i bez. Frustracja Isabelle przerodziła się w ślepy gniew, jak ukryta w jej wnętrzu bomba, która musi eksplodować. Jeden fałszywy ruch – albo słowo – i wybuchnie.

      Isabelle pomaszerowała do pokoju Vianne i z impetem otworzyła drzwi.

      – Żeby wyjechać z miasta, trzeba mieć dokument – warknęła gniewnie. – Dranie nie pozwalają nam nawet wsiąść do pociągu, żeby zobaczyć się z rodziną.

      – A więc tak – rzekła z ciemności Vianne.

      Isabelle nie potrafiła ocenić, czy w jej głosie brzmiała ulga, czy też rozczarowanie.

      – Jutro rano pójdziesz do