Słowik. Kristin Hannah

Читать онлайн.
Название Słowik
Автор произведения Kristin Hannah
Жанр Контркультура
Серия
Издательство Контркультура
Год выпуска 0
isbn 9788380313729



Скачать книгу

wroga.

      Niemcy.

      Niemieckie samoloty lecące nad Paryżem. Jękliwy dźwięk się wzmógł, przypominał teraz wysoki kobiecy krzyk i raptem gdzieś niedaleko – może w Drugiej Dzielnicy, pomyślała – wybuchła bomba w upiornym rozbłysku jaskrawego światła i w niebo strzeliły płomienie.

      Rozległ się ryk syren przeciwlotniczych. Ojciec zaciągnął żaluzje i zasłony, wyprowadził ją z mieszkania i sprowadził schodami na dół. Sąsiedzi robili to samo; taszcząc ciepłe okrycia, dzieci i zwierzęta, schodzili na parter i niżej wąskimi schodami do piwnicy. Tam usiedli stłoczeni w ciemności i czekali. Cuchnęło stęchlizną, potem i strachem, zwłaszcza nim. Bombardowanie wciąż trwało, wysoki jęk i niski huk na przemian, piwnica drżała, tynk osypywał się ze ścian i sufitu. Niemowlę zaczęło płakać i nie chciało się uspokoić.

      – Uciszcie, do cholery, to dziecko – warknął męski głos.

      – Staram się, proszę pana. Mały się boi.

      – Wszyscy się boimy.

      Wydawało się, że minęła wieczność, nim wszystko ucichło. To było prawie gorsze od hałasu. Co zostało z Paryża?

      Kiedy syreny oznajmiły koniec nalotu, Isabelle czuła się kompletnie odrętwiała.

      – Isabelle?

      Chciałaby, żeby ojciec wziął ją za rękę i pocieszył, choćby tylko na moment, ale on już odwrócił się ku ciemnym, krętym schodom piwnicznym i ruszył nimi na górę. Znalazłszy się w mieszkaniu, Isabelle od razu podbiegła do okna i przez szparę w zaciemnieniu spróbowała wypatrzeć wieżę Eiffla. Wciąż stała, górując nad ścianą gęstego czarnego dymu.

      – Nie stawaj przy oknie – ostrzegł ojciec.

      Powoli odwróciła się do niego. Pokój rozświetlał jedynie promień jego latarki, brudnożółta smuga w ciemności.

      – Paryż nie upadnie – powiedziała.

      Ojciec milczał z posępną twarzą. Czy myślał o Wielkiej Wojnie i o tym, co widział w okopach? Może znów odezwał się ból w jego ranie, obudzony hukiem spadających bomb i sykiem płomieni.

      – Idź do łóżka, Isabelle.

      – Myślisz, że to możliwe, bym zasnęła, gdy dzieje się coś takiego?

      Westchnął:

      – Przekonasz się jeszcze, jak wiele rzeczy jest możliwych.

      5

      Rząd podle ich okłamał. Zapewniał wielokrotnie, że Linia Maginota utrzyma Niemców z dala od Francji.

      Kłamstwa.

      Ani beton i stal, ani francuscy żołnierze nie mogli powstrzymać marszu Hitlera, a rząd chyłkiem, po złodziejsku, wymknął się nocą z miasta. Mówiło się, że jest teraz w Tours, gdzie władze układają dalszą strategię obrony, tylko co ona da, skoro Paryż lada moment wpadnie w łapy najeźdźców?

      – Jesteś gotowa?

      – Nigdzie nie jadę, tato. Już ci mówiłam. – Ubrała się do podróży, tak jak prosił: w czerwoną letnią sukienkę w groszki i pantofle na płaskim obcasie.

      – Nie wracajmy znów do tego, Isabelle. Humbertowie wkrótce tu po ciebie przyjadą. Zawiozą cię do Tours. Stamtąd musisz już sama przedostać się do domu siostry. A Bóg świadkiem, że zawsze byłaś mistrzynią w takich eskapadach.

      – Więc mnie wyrzucasz. Znowu.

      – Dość tego, Isabelle. Mąż twojej siostry walczy na froncie. Została sama z córką. Zrobisz, jak mówię. Wyjedziesz z Paryża.

      Czy wiedział, jak ją rani? Czy go to obchodziło?

      – Nigdy nie przejmowałeś się mną i Vianne. A ona ma mnie w nosie tak samo jak ty. Nie pojadę do niej.

      – Pojedziesz.

      – Chcę zostać w mieście i walczyć, tato. Chcę być jak Edith Cavell.

      – A pamiętasz, jak skończyła twoja bohaterka? – zapytał, przewracając oczami. – Niemcy ją rozstrzelali.

      – Proszę cię, tato.

      – Powiedziałem: dość. Widziałem, do czego są zdolni, Isabelle. Ty jeszcze tego nie wiesz.

      – Skoro to takie straszne, powinieneś wyjechać ze mną.

      – I zostawić mieszkanie i księgarnię na ich łasce? – Złapał ją za rękę i pociągnął z impetem na klatkę schodową. Zawadzała walizką to o ścianę, to o poręcz schodów, słomkowy kapelusz na jej głowie niebezpiecznie się przekrzywił.

      Niebawem, ciągnięta przez ojca, znalazła się w alei de La Bourdonnais.

      Chaos. Tłumy. Tumany pyłu. Ulica była jak zziajany ludzki smok, ludzie sunący naprzód w chmurach kurzu. Ryczały klaksony, rozlegały się krzyki o pomoc, dzieci płakały, powietrze przesycał odór potu i krwi.

      Wyładowane skrzyniami i tobołami auta blokowały jezdnię. Ludzie wlekli ze sobą wszystko, co miało choćby dwa kółka i na co dało się załadować dobytek: wozy, rowery, większe i mniejsze wózki ręczne, a nawet dziecięce.

      Ci, którzy nie mieli już benzyny albo w ogóle nie posiadali auta czy nawet roweru, szli pieszo. Setki, tysiące objuczonych kobiet i dzieci podążało naprzód, trzymając się za ręce, dźwigając torby, walizki, kosze piknikowe, klatki do przenoszenia zwierząt domowych.

      Najstarsi i najmłodsi zostawali z tyłu.

      Isabelle nie chciała dołączać do bezradnego, pozbawionego nadziei tłumu kobiet, dzieci i starców. Podczas gdy młodzi walczyli – i ginęli – na froncie, ich rodziny kierowały się na południe lub zachód, choć nie wiadomo, co kazało im myśleć, że właśnie tam będzie bezpieczniej. Armia Hitlera zajęła już Czechosłowację, Polskę i Belgię.

      Ogarnął ich tłum.

      Jakaś kobieta wpadła na Isabelle, wymamrotała słowa przeprosin i powlokła się dalej.

      – Mogę się tutaj przydać. – Isabelle wciąż starała się przekonać ojca do zmiany decyzji. – Proszę cię. Będę pielęgniarką albo kierowcą ambulansu. Umiem bandażować, potrafię nawet zszyć ranę.

      Obok nich niecierpliwie zatrąbił klakson.

      Ojciec spojrzał ponad ramieniem córki i twarz mu pojaśniała. Odmalował się na niej wyraz ulgi, którą Isabelle rozpoznała; ojciec wiedział, że zaraz się jej pozbędzie. Znowu.

      – Są już – powiedział z ożywieniem.

      – Nie odsyłaj mnie. Proszę.

      Przepchnął się wraz z nią przez ludzkie kłębowisko do miejsca, gdzie parkował zakurzony czarny samochód. Do dachu przytroczony był zapadnięty materac oraz wędki i klatka z królikiem. Niedomykająca się klapa przeładowanego bagażnika została przywiązana pasami. Wnętrze wypełniały byle jak poupychane walizy, kosze i lampy.

      Siedzący za kierownicą pan Humbert ściskał ją tak mocno, aż mu palce pobielały, jakby się spodziewał, że auto w każdej chwili może skoczyć naprzód niby rączy koń. Był to pulchny mężczyzna, całymi dniami przesiadujący w swoim sklepie rzeźniczym nieopodal księgarni. Jego żona Patricia była mocno zbudowaną, rumianą kobietą o z grubsza ciosanym wiejskim wyglądzie. Paląc papierosa, wyglądała przez okno z taką miną, jakby nie mogła uwierzyć w to, co widzi.

      Humbert opuścił szybę i wystawił twarz.

      – Dzień dobry, Julien. Jest gotowa?

      –