Название | Czerwone księżniczki PRL-u |
---|---|
Автор произведения | Iwona Kienzler |
Жанр | Биографии и Мемуары |
Серия | |
Издательство | Биографии и Мемуары |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-66503-27-4 |
Na wieki wieków – gwiazda
Po rozstaniu z Cyrankiewiczem Andrycz nigdy już nie stanęła na ślubnym kobiercu, całkowicie poświęcając się swojej największej miłości – teatrowi, grając nadal na deskach Teatru Polskiego. Co ciekawe, większość pracujących z nią reżyserów nadal obsadzała ją w rolach wielkich dam, królowych czy innych władczych kobiet, chociaż oczywiście bywały wyjątki od tej reguły. W 1973 roku wcieliła się w rolę pani Dulskiej, występując tym razem nie w diademie na głowie i pięknej sukni, ale w papilotach i rozdeptanych kapciach. O dziwo, także w tej, jakże odmiennej od dotychczasowych, roli spodobała się zarówno widzom, jak i krytykom, zbierając świetne recenzje. Pisano o niej, że stworzyła zupełnie nietypową Dulską, zachwycano się nietypową interpretacją tej postaci i zwracano uwagę, że Andrycz, nie uciekając od groteski, ujawniła całą grozę bohaterki stworzonej przez Zapolską. I pomyśleć, że matka aktorki nawet nie przyszła na premierę w obawie przed spektakularną klapą, która jej zdaniem czekała tę sztukę.
I tak Andrycz obroniła status królowej polskiej sceny, nadal uważając się za gwiazdę, co jednak nie oznaczało, że wszyscy w zespole musieli znosić jej kaprysy czy napady złego humoru. Wręcz przeciwnie: aktorka miała bardzo profesjonalne podejście do pracy – chociażby uczyła się roli na pamięć już na pierwszą próbę. A kiedy podczas którejś z kolejnych prób jej koledzy z zespołu wciąż posiłkowali się kartkami z tekstem, urażona do żywego brakiem ich profesjonalizmu potrafiła wyjść z teatru, oświadczywszy reżyserowi, że wróci dopiero wówczas, gdy pozostali członkowie zespołu nauczą się swoich kwestii na pamięć. W teatrze była jako pierwsza ze wszystkich członków zespołu, gdyż przychodziła na dwie i pół godziny przed spektaklem, pierwsze kroki kierując do kasy, żeby zapytać o frekwencję. Reżyserzy, którym dane było się z nią spotkać, często mawiali, że „nie dawała się reżyserować”, bowiem przekonana była o własnej wielkości, wierzyła też, że wie lepiej od reżysera, jak ma interpretować swoje role. „Kiedy zaczynałem do niej mówić, schodziła ze sceny i siadała na balkonie, patrząc na mnie z góry – wspomina aktor i reżyser Zdzisław Wardejn. – Tłumaczyłem coś 10 minut o złożoności postaci, a ona: «Znaczy, mam usiąść?»”[45]. Nic dziwnego, że większość reżyserów rezygnowała z jakichkolwiek prób narzucania jej swojej woli, pozwalając jej na dowolność interpretacji postaci. Ona sama przywiązana była bardzo do swojego scenicznego image’u „wiecznej królowej” i to tak bardzo, że kiedy z woli reżysera rola Marii Stuart przypadła innej aktorce, Elżbiecie Barszczewskiej, poczuła się urażona do żywego, chociaż została obsadzona w roli Elżbiety I. A kiedy podczas próby Barszczewska, zaplątawszy się w obszerną suknię, którą miała na sobie, upadła – nawet nie przyszło jej do głowy, żeby pomóc koleżance. Zawołała tylko: „Panie dyrektorze, człowiek upadł na scenie”... W 1994 roku Kazimierz Dejmek, ówczesny dyrektor Teatru Polskiego, zabrał się za inscenizację Popołudnia kochanków Józefa Hena, sztuki opowiadającej o spotkaniu po latach ostatniego króla Polski Stanisława Augusta Poniatowskiego i cesarzowej Katarzyny Wielkiej, których w młodości połączył romans. Główną rolę żeńską powierzono Halinie Łabonarskiej. Andrycz nie przeszła nad tym do porządku dziennego, bowiem uważała, iż w całym zespole to ona jest predystynowana do tego, żeby zagrać władczynię, i tak długo suszyła głowę Dejmkowi, że ten wreszcie się zgodził.
Bohaterka naszej opowieści, jak przystało na gwiazdę, i to przedwojennego formatu, miała też jednak swoje kaprysy, wymagania i dziwactwa. Znający ją ze sceny Ignacy Gogolewski wspomina, iż członków zespołu technicznego w teatrze nazywała po prostu „służbą”, zresztą wykorzystywała ich do mniejszych lub większych prac, jak chociażby cerowania bielizny, zakupionej, jak sama z lubością podkreślała, w Paryżu. W domu też nie zniżała się do prac domowych, z gotowaniem na czele – od tego miała zaufaną gosposię. Ale gdyby gosposia z ważnych powodów nie ugotowała jej obiadu, w lodówce Andrycz miała zawsze mrożoną pizzę, parówki i piwo. Uwielbiała dostawać kwiaty, zresztą uważała, iż z racji bycia królową sceny należą się jej bukiety i hołdy. „Gdy ktoś zapowiadał się z wizytą w garderobie, Andrycz wołała mnie i pytała: «Kwiaty są?» – wspomina Barbara Różycka, jej ostatnia garderobiana. – Jak nie było, nici ze spotkania, autografów, wyrazów szacunku dla aktorki. Kiedyś po spektaklu za kulisami zjawiają się amerykańscy dyplomaci. W teatrze poruszenie, ważni goście. Andrycz zadała tradycyjne pytanie o kwiaty. Na szczęście ktoś ich uprzedził o zwyczajach pani Niny”[46]. Nigdy nie chodziła do teatralnego bufetu, ponieważ podawane tam jedzenie zwyczajnie jej nie smakowało, nie uważała też za stosowne bratać się z resztą aktorskiej braci. W trakcie przerw zostawała więc w garderobie, gdzie raczyła się kurczakiem bądź rybą po grecku. Nigdy jednak nie stosowała specjalnej diety, nie głodziła się ani nie katowała ćwiczeniami fizycznymi, mimo to do późnej starości zachowała świetną figurę, z czego była zresztą bardzo dumna. Swojej ukochanej scenie w Teatrze Polskim była wierna przez całe siedemdziesiąt lat, ale z czasem także chwyciła za pióro i wydała w 1983 roku tomik poezji To teatr, a w 1989 kolejny – Róża dla nikogo. W 1999 roku ukazał się kolejny zbiór jej wierszy Rzeka bez nazwy, natomiast siedem lat wcześniej czytelnicy mieli okazję przeczytać jej kryptobiograficzną powieść My rozdwojeni.
Andrycz tak przywykła do popularności i podziwu tłumów, że uważała się za gwiazdę nawet wówczas, gdy przeszła na sceniczną emeryturę, dlatego dziwiła się, że gazety nie piszą na pierwszych stronach o nagrodzie za całokształt pracy, którą przyznali jej krytycy. Kiedy darowała Muzeum Teatralnemu jeden ze swoich scenicznych kostiumów – suknię ze spektaklu Maria Stuart – uważała za oczywiste, że zostanie umieszczona na honorowym miejscu. Na szczęście nigdy nie wybrała się tam, by sprawdzić to osobiście, gdyż wspomniany strój trafił do... magazynu. W 2011 roku zgodziła się nagrać kilka scen jako Sarah Bernhardt do realizowanego w technice 3D spektaklu Polita Janusza Józefowicza z Nataszą Urbańską w tytułowej roli. Sceny z jej udziałem ostatecznie nie znalazły się w końcowej wersji przedstawienia, ale nikt nawet nie ośmielił się jej o tym powiedzieć. Pod koniec życia czekała ją niemiła niespodzianka – przymusowa przeprowadzka z jej ukochanego mieszkania przy alei Róż. W 2012 roku odnalazła się bowiem właścicielka kamienicy, a ponieważ aktorka jako jedyna nie wykupiła mieszkania na własność, kobieta zażądała od niej zapłaty czynszu w wysokości... dwóch tysięcy dolarów. Andrycz nie miała innego wyjścia, jak tylko zmienić lokum na tańsze, w czym pomogli jej przyjaciele, znajdując miłe, ale malutkie, bo czterdziestometrowe mieszkanko na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. Przed przeprowadzką należało jednak zrobić coś z nagromadzonymi przez lata rzeczami, meblami i pamiątkami, których było całkiem sporo, mimo deklarowanej przez aktorkę niechęci do gromadzenia zbędnych przedmiotów. Zresztą wielkie łoże, produkt przedwojennej spółdzielni Ład, wzorzyste dywany przywiezione z Chin, podobnie jak wielkie indyjskie wazony, w żaden sposób nie zmieściłyby się w nowym lokalu. Część sprzedano, część trafiła do potrzebujących i znajomych, w tym także do Domu Artystów Weteranów Scen Polskich w Skolimowie.
Trzeba przyznać, że starość dla bohaterki naszej opowieści okazała się wyjątkowo łaskawa. Andrycz bardzo długo zachowała szczupłą sylwetkę i urodę, ale w końcu i ona dała się złożyć chorobie. Jej przyjaciółka Liliana Śnieg-Czaplewska wspomina, że kiedy ta trafiła do szpitala, domagała się jednoosobowej sali, należnej jej jako królowej sceny. Jej życzenie okazało się niemożliwe do spełnienia, ale na szczęście udało się ją przekonać, iż pobyt z innymi chorymi pozwoli jej doświadczyć trochę „zwykłego życia”. Aktorka z niekłamaną zazdrością przyglądała się leżącej na sąsiednim łóżku umierającej kobiecie, którą troskliwie zajmowała się córka, spędzająca przy szpitalnym łóżku bez mała dwanaście godzin dziennie. Kiedyś, widząc to poświęcenie, powiedziała przyjaciółce, że taką córkę