Dobre żony. Луиза Мэй Олкотт

Читать онлайн.
Название Dobre żony
Автор произведения Луиза Мэй Олкотт
Жанр Современная зарубежная литература
Серия Małe kobietki
Издательство Современная зарубежная литература
Год выпуска 0
isbn 978-83-7779-598-9



Скачать книгу

zajadano. Nareszcie pan March odezwał się łagodnie:

      – Sałata była jedną z ulubionych potraw w starożytności i Evelyn… – Tu ogólny śmiech przerwał historię o „sałatach” ku wielkiemu zdziwieniu uczonego dżentelmena.

      – Zapakujcie wszystko w koszyk i poślijcie Hummelom; Niemcy lubią łakocie. Już mi się sprzykrzyło patrzyć na to i nie mogę pozwolić, byście pomarli z niestrawności, dlatego że ja byłam szalona! – wykrzyknęła Amy, obcierając sobie oczy.

      – Dziwna rzecz, że już wtenczas nie umarłam, kiedy zobaczyłam was dwie chyboczące się w tym, jak się tam nazywa, niby dwa jądra w dużej łupinie orzecha, a mama wychodzi z powagą na przyjęcie wielkiego grona gości – rzekła Jo z westchnieniem przytłumionym przez ogólny śmiech.

      – Bardzo mi przykro, że doznałaś zawodu, moja droga, ale robiliśmy, co się tylko dało, żeby cię zadowolić – powiedziała pani March z macierzyńskim współczuciem.

      – Jestem zadowolona, bo się stało, jak chciałam, a że się plan nie powiódł, to już nie moja wina – odrzekła Amy trochę drżącym głosem. – Bardzo jestem wdzięczna wam wszystkim za pomoc, ale będę jeszcze wdzięczniejsza, jeżeli o tym nie usłyszę przynajmniej przez miesiąc.

      Nikt się nie poważył odezwać nawet przez kilka miesięcy, ale słowo „feta” zawsze wywoływało ogólny uśmiech, a Laurie dał Amy na urodziny koralowego homara, by go nosiła jako talizman przy zegarku.

b126.jpg

      ROZDZIAŁ IV

      —

      PRELEKCJA

b127.jpg

      Fortuna uśmiechnęła się nagle do Jo, a to w następujący sposób: co kilka tygodni zamykała się ona w swoim pokoju, kładła strój „od bazgroł” i wpadała w „literacki wir”, jak się zwykła sama wyrażać. Jednym słowem całą duszą oddawała się pisaniu powieści, nie odrywając się, póki jej nie skończyła. Ów strój, przybierany w napadzie gorącego porywu do pracy, składał się z czarnego fartucha do obcierania piór i z takiegoż czepka zdobnego w jaskrawą, czerwoną kokardę. Ten czepek był latarnią morską dla badawczych oczu domowników; trzymali się oni bowiem w podobnych chwilach z daleka, czasem tylko wsuwając głowę, żeby ciekawie zapytać, „czy żar natchnienia płonie, Jo?”. Nie zawsze jednak odważali się na to, więc spojrzawszy tylko na czepek, wyciągali wnioski: jeżeli był nisko zsunięty na czoło, robota szła oporem; jeżeli się przekrzywił na bok, dowodziło to zgorączkowania; a gdy leżał na ziemi, widać autorka była w rozpaczy. W takim razie usuwano się w milczeniu i nikt nie śmiał przemówić do niej, póki czerwona kokarda nie pojawiła się wesoło nad czołem wieszczki. Jo bynajmniej nie miała siebie za geniusza, tylko gdy przychodził szał pisania, oddawała mu się całkowicie, wiodąc błogi żywot. Nieświadoma głodu, pragnienia, wszelkich trosk i zmian pogody, przebywała bezpiecznie i szczęśliwie w urojonym świecie pełnym przyjaciół prawie tak rzeczywistych, jak gdyby mieli cielesną powłokę. Sen znikał z jej powiek, potrawy stały nietknięte, dni i noce były zbyt krótkie do używania rozkoszy, która ją tylko w takich chwilach nawiedzała, podnosząc wartość życia bez względu na inne korzyści. Niebiańskie natchnienie trwało zwykle parę tygodni, po czym wychodziła z „wiru” głodna, śpiąca, kwaśna lub zniechęcona.

      Właśnie tylko co się zaczęła otrząsać z podobnego ataku, kiedy z namowy panny Crocker udała się z nią na prelekcję, i za tę uczynność została wynagrodzona świeżym pomysłem literackim. Ów wykład, mający być popularny i przeznaczony dla niższej klasy społeczeństwa, traktował o piramidach; Jo zadziwił trochę podobny przedmiot dla takich słuchaczy, wierzyła jednak, że się jakaś wielka rana społeczna uleczy lub jakiś niedostatek zostanie usunięty „przez rozwinięcie chwały faraonów” wobec słuchaczy, których życie schodzi na rozstrzyganiu trudniejszych zagadek niż sfinksowe.

      Nasze panie przyszły wcześnie i podczas gdy panna Crocker kończyła piętę u pończochy, Jo przyglądała się sąsiadom. Z lewej strony siedziały dwie matrony w ogromnych kapeluszach i zajęte robótkami rozprawiały o prawach kobiety; dalej, stara panna ponuro zajadała miętowe pastylki z papierowego woreczka; para prostodusznych kochanków trzymała się za ręce; poważny dżentelmen gotował się do drzemki; na prawo zaś siedział tylko zaczytany młodzieniec.

      Zajmujące go pismo było ilustrowane i Jo, przyjrzawszy się, o ile sięgnęło oko, daremnie zapytywała siebie, jaki zbieg okoliczności zmusił dramatycznego artystę, by przedstawił Indianina w bogatym stroju wojennym, spadającego w przepaść z wilkiem uwieszonym u szyi, podczas gdy dwóch rozwścieczonych młodzieńców o nienaturalnie małych nogach i dużych oczach sztyletowało się w pobliżu, a kobieta z rozwianym włosem uciekała w dal z szeroko rozwartymi oczami.

      Mając odwrócić stronę, młodzieniec spostrzegł, że Jo się przygląda, więc z rycerską grzecznością zapytał, podając jej pół gazety: „Czy chce pani przeczytać? To śliczna powieść”, Jo przyjęła z uśmiechem, bo nie wyrosła z sympatii do młodzieńców, i po chwili zaplątała się w zwykłym labiryncie miłości, tajemnic i morderstw. Ta powieść należała do lekkiej literatury, w której namiętności górują i gdzie, skoro autorowi zbraknie pomysłu, wielka katastrofa usuwa z widowni połowę dramatis personae, zostawiając resztę, by się jej upadkiem cieszyła.

      – Doskonała, nieprawda? – spytał nieznajomy, gdy skończyła czytać.

      – Zdaje mi się, że zarówno pan, jak i ja, moglibyśmy taką napisać – odpowiedziała Jo, którą bawiło unoszenie się nad tą lichotą.

      – Uznałbym się w takim razie za bardzo szczęśliwego, bo ta pani dobrze sobie żyje ze swych powieści – rzekł, wskazując podpisane u dołu nazwisko S. L. A. N. G. Northbury.

      – Czy pan ją zna? – spytała Jo, w której rozbudziła się nagle ciekawość.

      – Nie, ale czytałem wszystkie jej utwory i znam kogoś, kto pracuje w redakcji drukującej to pismo.

      – I mówi pan, że dobrze żyje z tych powieści? – spytała znów, teraz patrząc z większym poszanowaniem na dramatyczną grupę i gęsto rozsiane wykrzykniki.

      – Domyślam się; wie, co się ludziom podoba, i każe sobie hojnie płacić za to, co pisze.

      W tej chwili zaczęła się prelekcja, ale Jo słyszała jej bardzo mało, gdyż podczas kiedy profesor rozwodził się o Belzonim, Cheopsie i hieroglifach, potajemnie zanotowała adres gazety, postanawiając śmiało sięgnąć po sto dolarów ofiarowanych tam za powieść sensacyjną. Zanim wykład się skończył, a słuchacze ocknęli, zrobiła ogromny majątek – nie pierwszy to, jaki się znalazł na papierze – i zagłębiła się w tworzeniu powieści, niepewna tylko, czy pojedynek odbędzie się przed ucieczką, czy po morderstwie?

      Nic nie mówiąc w domu o swoim planie, nazajutrz wzięła się do pracy, co zaniepokoiło matkę, która zawsze trochę się lękała chwili, kiedy „iskra” zaczynała się „żarzyć”. Ta gałąź piśmiennictwa była jeszcze dla Jo obca, gdyż dotąd tworzyła tylko niewinne i spokojne powiastki, ale w tym przedsięwzięciu przydały jej się przedstawienia sceniczne i czytanie książek rozmaitej treści, dały bowiem pewne pojęcia o efekcie dramatycznym i dostarczyły wskazówek dotyczących planu, języka i kostiumów. Tyle włożyła w swą powieść rozpaczy i bólu, ile tylko umiała, nie znając tych przykrych uczuć, a na zakończenie dodała efektowne trzęsienie ziemi, ponieważ rzecz działa się w Lizbonie.