Название | Dobre żony |
---|---|
Автор произведения | Луиза Мэй Олкотт |
Жанр | Современная зарубежная литература |
Серия | Małe kobietki |
Издательство | Современная зарубежная литература |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-7779-598-9 |
– Byłem okrutny, śmiejąc się z biednej galaretki; daruj mi, moja droga, już nigdy nie będę! – śmiali się jednak nieraz oboje, utrzymując, że to była najsłodsza galaretka, jaka się u nich kiedykolwiek smażyła, bo spokój domowy został po niej utrwalony.
Wkrótce potem Meg zaprosiła na obiad pana Scotta i tym razem okazała się tak wesoła i uprzejma, przyjmowała go z takim wdziękiem, że winszował Johnowi szczęścia, i wracając do domu, całą drogę kręcił głową na przykre strony kawalerskiego życia.
Jesienią nastąpiły dla Meg nowe próby i doświadczenia: Sallie Moffat wznowiła z nią przyjazne stosunki i często przybiegała na gawędę do małego domku lub zapraszała na cały dzień „tę drogą biedaczkę”. Była to wielka przyjemność dla Meg, bo w niepogodę czuła się nieraz osamotniona; w domu wszyscy byli zajęci, John wracał dopiero wieczorem, a nie miała nic do roboty, chyba szyć, czytać i smażyć konfitury. Wciągnęła się więc bardzo łatwo w bieganie po mieście i pogaduszki z przyjaciółką. Z zazdrością patrzyła na otaczający tamtą dostatek i litowała się nad sobą, że jej brakuje tak wielu ładnych rzeczy. Sallie w dobroci serca często miała chęć obdarzyć przyjaciółkę pożądanymi fraszkami, ale Meg nie chciała ich przyjmować, wiedząc, że mąż byłby temu niechętny. Jednakże ta szalona kobietka dopuszczała się nieskończenie gorszych rzeczy: znała dochody męża i przyjemnie jej było, że jej zaufał nie tylko szczęście swoje, ale i pieniądze, chociaż niektórym mężczyznom to ostatnie trudniej przychodzi. Wiedziała, gdzie one są, wolno jej było wziąć, ile chce, prosił tylko o to, żeby zapisywała wydatki, spłacała miesięcznie rachunki i zawsze miała w pamięci, że ma ubogiego męża. Dotąd postępowała dobrze, była rozważna i ścisła, porządnie prowadziła książki, co miesiąc bez obawy je pokazywała; ale w jesieni wąż zakradł się do raju i kusił ją, jak niejedną nowożytną Ewę, nie jabłkiem, lecz strojami. Meg nie lubiła, żeby się ktoś nad nią litował i dawał odczuć ubóstwo; dręczyło ją wprawdzie, ale się z nim taiła i od czasu do czasu na pociechę kupowała coś ładnego, aby Sallie nie myślała, że musi oszczędzać. Żałowała tego później, bo owe ładne rzeczy rzadko były potrzebne, ale kosztowały tak mało, że nie było się czym trapić; mnożyły się więc niepostrzeżenie i Meg przestała już być biernym widzem w czasie wycieczek po sklepach.
Te drobiazgi kosztują jednak daleko więcej, jak się zdaje z pozoru, i po obliczeniu się w końcu miesiąca przerażała ją ogólna suma. John był w jednym miesiącu tak zajęty, że jej zostawił wszelkie wypłaty; w drugim nie było go w domu; lecz w trzecim zrobił wielkie kwartalne rachunki i Meg nie zapomniała ich do końca życia. Na kilka dni przedtem uczyniła rzecz, która jej ciążyła na sumieniu: oto towarzysząc Sallie, gdy ta kupowała sobie jedwabne suknie, skusiła się na ładną fiołkową, która miała jej służyć na wieczorne zebrania w miejsce czarnej; wydawała jej się bowiem za skromna, a lekkie sukienki tylko dla panien uchodzą na wieczory. Ciotka March dawała siostrzenicom po dwadzieścia pięć dolarów na podarunek noworoczny; już tylko miesiąc trzeba było czekać, a tymczasem mogła mieć inne pieniądze, gdyby się tylko odważyła je wziąć. John zawsze jej mówił, że co jego, to i jej, ale czy uzna za dobre, żeby wydała nie tylko spodziewane dwadzieścia pięć dolarów, lecz jeszcze równą sumę przeznaczoną na dom? W tym względzie nie była pewna. Sallie namawiała, chciała pożyczyć pieniądze, i mimo najlepszych chęci, wystawiła Meg na pokusę przechodzącą jej siły. Kupiec tak ponętnie rozłożył połyskujące fałdy, tak zapewniał, że tanio sprzeda, iż pokonana kazała odciąć i zapłaciła. Sallie to ucieszyło, a Meg udawała, że nic sobie nie robi z tej fraszki; jednakże odjeżdżając, tak jej było, jakby ją goniła policja za kradzież.
Wróciwszy do domu, usiłowała stłumić wyrzuty sumienia rozłożeniem materii, ale już się zdawała mniej połyskliwa i nie tak ładna, a suma – pięćdziesiąt dolarów – migotała na każdym załamaniu, jak gdyby ją odbito zamiast deseniu. Odwróciła się niechętnie, lecz ją ciągle ta suknia prześladowała, nie tak rozkosznie jak zazwyczaj nowa, lecz groźnie niczym widmo szaleństwa, niełatwe do usunięcia. Gdy John owego wieczoru wyjął książki rachunkowe, Meg serce przestało bić i pierwszy raz, odkąd się pobrali, doznała takiej obawy. Jego łagodne ciemne oczy zdawały się grozić surowością i chociaż był niezwykle wesoły, wyobrażała sobie, że już wie o wszystkim, ale nie chce tego okazać. Domowe rachunki zostały załatwione i książki uporządkowane, John pochwaliwszy żonę, otwierał stary pugilares nazywany „bankiem”, kiedy ona wiedząc, że jest pusty, powstrzymała mu rękę i rzekła nerwowo:
– Jeszcze nie przejrzałeś moich osobistych wydatków.
John nigdy nie był ich ciekawy, lecz nalegała, żeby je przeglądał, bo ją bawiło, gdy się dziwił kobiecym strojom, nie mogąc odgadnąć, jak się co nazywa i do czego służy; na przykład, maleństwo złożone z dwóch wstążeczek, z trzech pączków róży i z kawałka aksamitu, nazwane czepeczkiem, które jednak kosztowało pięć lub sześć dolarów. John udawał owego wieczoru, że chce sumować cyfry i oburzać się marnotrawstwem żony, jak się często zdarzało, chociaż w gruncie był dumny z jej roztropności.
Z wolna przyniosła książkę i położyła przed nim; następnie stanąwszy za krzesłem, pod pozorem, że mu gładzi zmarszczki na znużonym czole, rzekła z trwogą wzrastającą za każdym słowem:
– Drogi Johnie, wstydzę ci się pokazać rachunki, bo doprawdy strasznie zbytkowałam w ostatnich czasach. Wychodząc tak często, potrzebowałam naturalnie wielu rzeczy; Sallie mnie namawiała, a ja kupiłam niejedno w nadziei, że noworoczny podarek pokryje w części te wydatki. Później zawsze żałowałam jednak tego, wiedząc, że będziesz niezadowolony.
John ze śmiechem przyciągnął ją do siebie i rzekł wesoło:
– Nie chowaj się; wszakże cię nie wybiję za to, że sprawiłaś sobie wysokie buciki. Dumny jestem z nóżki mojej żony i nie dbam, czy obuwie jej kosztuje osiem, czy dziewięć dolarów, byleby było dobre.
Jednym z ostatnich drobiazgów były buciki i oko Johna padło właśnie na nie, gdy to mówił.
„Ach, cóż on powie, jak przyjdzie do tych okropnych pięćdziesięciu dolarów” – myślała biedaczka i przechodziły ją dreszcze.
– To coś gorszego, bo jedwabna suknia – odparła z rozpaczliwą odwagą, chcąc się już pozbyć tej biedy.
– No i cóż, moja droga, ileż to wynosi ogółem?
Słowa te zdawały jej się powiedziane jakimś niezwykłym tonem; przy tym czuła zwrócony ku sobie jego przenikliwy wzrok, na który dotąd odpowiadała zazwyczaj szczerym spojrzeniem. Odwróciwszy głowę, wskazała mu wreszcie sumę dosyć już zasługującą na naganę bez owych pięćdziesięciu dolarów, a z nimi — przerażającą! Przez chwilę cisza panowała w pokoju, potem