Głód. Graham Masterton

Читать онлайн.
Название Głód
Автор произведения Graham Masterton
Жанр Ужасы и Мистика
Серия
Издательство Ужасы и Мистика
Год выпуска 0
isbn 9788376748184



Скачать книгу

Bensonem. Zdaje się, że South Burlington nie jest jedyną farmą, którą dotknęła ta zaraza. To samo dzieje się w całym stanie.

      – I zapewne doktor Benson ciągle nie wie, co to jest? – wtrąciła się pani Hardesty.

      – Nie, mamo, nie wie. Ale zdaje się, że postępuje zgodnie z twoją cichą radą i przekazał problem dalej. Skontaktował się z laboratoriami federalnymi.

      – Cóż… – Pani Hardesty wzruszyła ramionami. – Nie będzie to pierwsza klęska tego rodzaju w Kansas. Tym farmerom od święta często zdarzają się podobne przypadki.

      – Mamo, czy rozumiesz, że najprawdopodobniej w całym stanie nie zostanie zebrany ani funt pszenicy? Że South Burlington nie da w tym roku żadnych plonów? A kto wie, jak będzie w roku przyszłym?

      – Zboże jest ubezpieczone, prawda? – zapytała pani Hardesty. – Dobrze, że twój ojciec tego nie widzi – westchnęła. – Gdyby żył, z pewnością złoiłby ci skórę.

      – Ed nic tu nie zawinił – powiedziała Season.

      Starsza pani podniosła głowę jeszcze wyżej; bardziej niż przed chwilą przypominała polującego orła.

      – Biedni farmerzy zawsze zwalają winę na wszystko dookoła, nie widzą jej tylko u siebie. Susze, powodzie, wichry, pasożyty – wszystko jest dobrym usprawiedliwieniem.

      – Mamo, jeszcze chwila, a zwariuję.

      Znów zadzwonił telefon. I znów na linii był Willard.

      – Właśnie skończyłem rozmowę z doktorem Bensonem – zwrócił się do Eda. – Powiedział, żebym oglądał dziennik lokalny o drugiej trzydzieści. Zdaje się, że stanowy departament rolnictwa przygotował jakieś oświadczenie.

      Ed wyciągnął rękę w kierunku telewizora i wykonał ręką ruch nakazujący Season natychmiast go włączyć. Gdy to zrobiła, zapytał Willarda:

      – Czy nie ma żadnych nowych wiadomości z laboratoriów?

      – Zupełnie nic. Zdaje się, że mamy do czynienia z klęską, której rozszyfrowanie zajmie naukowcom całe lata.

      – Cholera. Bądź pod telefonem – powiedział Ed i odłożył słuchawkę.

      Rozpoczął się dziennik. Po głównej wiadomości dnia – szczegółowej relacji o walkach w Iranie – spiker powiedział: „Kłopoty zupełnie innego rodzaju mamy tutaj, na miejscu. Nasi reporterzy ze stanu Kansas i z Północnej Dakoty donoszą, że na polach pszenicy w szybkim tempie rozszerza się jak dotąd niewiadomego pochodzenia pasożyt. Atakuje dojrzałe kłosy i powoduje ich błyskawiczne gnicie. Jak się ocenia, do tej pory zniszczeniu uległy już setki akrów dojrzałej pszenicy. Stanowi i federalni eksperci pracują bez chwili przerwy w celu wykrycia pochodzenia pasożyta i określenia sposobu powstrzymania jego błyskawicznego rozwoju. Niestety, dotąd bez powodzenia. George Pułaski, szef departamentu rolnictwa stanu Kansas, będącego – przypomnijmy – największym producentem pszenicy w kraju, wyraził przekonanie, że pasożyt zostanie powstrzymany, zanim obejmie powierzchnię upraw, która byłaby istotna dla całości zbiorów. Ostrzegł jednak, że wielu farmerów poniesie zapewne straty, które mogą doprowadzić nawet do ich bankructwa.

      To było wszystko. Ed jeszcze przez chwilę patrzył w ekran, po czym wyłączył telewizor.

      – Chyba się napiję – powiedział cicho.

      – Dzięki Bogu, że nie ma z nami twojego ojca – powiedziała pani Hardesty.

      – Dzięki ci, Boże – mruknęła Season i pani Hardesty zmierzyła ją lodowatym spojrzeniem.

      ROZDZIAŁ IV

      Tego wieczoru po kolacji Ed poszedł na górę, do swojej małej biblioteczki, i zatelefonował do senatora Shearsona Jonesa, do Waszyngtonu. Długo oczekiwał, aż ktoś podniesie słuchawkę po drugiej stronie, ale w końcu usłyszał niecierpliwe:

      – Rezydencja senatora Jonesa.

      – Chciałbym rozmawiać z senatorem.

      – Senator jest nieobecny. Przebywa na Tobago, na wakacjach.

      – Zdaje się, że przemawiał w Senacie wczoraj wieczorem w sprawie subsydiowania soi.

      – No i co z tego?

      – To, że albo ma jakieś magiczne talenty i potrafi przebywać w dwóch miejscach jednocześnie, albo jest jeszcze w Waszyngtonie. Proszę powiedzieć mu, że telefonuje Ed Hardesty, syn Dana Hardesty’ego. Jako hasło proszę mu przekazać: „sto czterdzieści dwa tysiące ton”.

      – Czy to jakaś wiadomość? Sto czterdzieści dwa tysiące ton?

      – Tak, to jest wiadomość.

      Nastąpiła długa pauza, podczas której Ed słyszał przytłumione śmiechy po drugiej stronie słuchawki. Wreszcie, po serii trzasków, ktoś podniósł słuchawkę.

      – Jones przy telefonie. – Głos był gruby, basowy. Należał do człowieka, który albo był zmęczony, albo pijany.

      – Senatorze Jones, nie zna mnie pan osobiście, ale dobrze znał pan mojego ojca.

      – To się zgadza. Ale co to za głupi żart z tymi stu czterdziestoma dwoma tysiącami ton?

      – Nie jestem szantażystą, senatorze. Uznałem to po prostu za jedyny sposób, aby zmusić pana do podejścia do telefonu.

      – No i podszedłem. Czego chcesz, człowieku?

      – Czy słyszał pan o klęsce zbożowej w Kansas?

      – Oczywiście. Coś mi się obiło o uszy. Z Waszyngtonu nie wygląda to zbyt groźnie.

      – A z miejsca, w którym ja się znajduję, cholernie groźnie. Jestem otoczony osiemdziesięcioma pięcioma tysiącami akrów pszenicy, która gnije na moich oczach.

      – No i co? Zdaje się, że jesteś ubezpieczony w ramach programu federalnego. Dlaczego nie pogadasz z mądrym panem Dealem?

      – Z pewnością z nim porozmawiam – odparł Ed. – Wie pan jednak równie dobrze jak ja, że Federalny Program Ubezpieczeniowy pokrywa jedynie koszty zasiewów.

      – Cholera, znajdź mi program ubezpieczeniowy, który pokryłby coś więcej! Mógłbyś być Cartierem-Bressonem i brać za każdą wykonaną fotografię po dziesięć tysięcy dolców, ale jeśli jakiś głupek w laboratorium spieprzy ci film przy wywoływaniu, co dostaniesz? Zwrot kosztów filmu! Tak samo jest ze zbożem.

      – Zdaję sobie z tego sprawę. Ale skoro zaraza, która spadła na moje pole, rozszerza się tak szybko i jest kompletnie nieznana, pomyślałem, że istniałaby możliwość uzyskania bardziej istotnej pomocy ze strony Departamentu Rolnictwa.

      – Nie – powiedział senator Jones.

      – Czy jest to odmowa pomocy, czy po prostu przyznanie, że nie ma pan takiej możliwości?

      – To jest odmowa pomocy. Do cholery, co wy, farmerzy, sobie myślicie? Macie takie kredyty, gwarantowane ceny, ogólnokrajowe federalne ubezpieczenia… Czego jeszcze wam potrzeba? Pewnie powinienem jeszcze sam zbierać to, co zasiejecie! Może byłbym dobry jako traktorzysta?

      – Senatorze, jeśli to paskudztwo będzie się rozszerzało w tym tempie, w jakim rozszerza się do tej pory, w tym roku nie będzie żadnych żniw w całym stanie Kansas.

      – No cóż, młody człowieku. Przyjmij to dzielnie, z uśmiechem na ustach. Rolnictwo to ciężki kawałek chleba i straty są na porządku dziennym. Ani ja, ani ty nic na to nie poradzimy.

      Ed nabrał powietrza głęboko w płuca.

      – Niech pan posłucha, senatorze. Mój ojciec ciężko harował przez całe życie i zostawił po sobie jedną z największych i najwydajniejszych farm w całym stanie Kansas. Przesadzał jednak z wydatkami inwestycyjnymi. Kiedy przejąłem