Rozpakuj wreszcie ten prezent. Janice Maynard

Читать онлайн.
Название Rozpakuj wreszcie ten prezent
Автор произведения Janice Maynard
Жанр Остросюжетные любовные романы
Серия The McNeill Magnates
Издательство Остросюжетные любовные романы
Год выпуска 0
isbn 978-83-276-4670-5



Скачать книгу

      Janice Maynard

      Rozpakuj wreszcie ten prezent

      Tłumaczenie:

      Zofia Piwowarska

      ROZDZIAŁ PIERWSZY

      – Odpowiedź brzmi: nie!

      Mazie Tarleton rozłączyła się. Żałowała, że nie ma staromodnego telefonu. Satysfakcja z przerwania rozmowy za pomocą stuknięcia palcem w czerwone kółko nie umywa się do frajdy ciśnięcia słuchawki na widełki.

      Za jej plecami Gina – najlepsza przyjaciółka i koleżanka z pracy – zjadła resztkę precla z posypką cynamonową i starła z palców serek śmietankowy.

      – Kto cię tak wkurzył? – zapytała.

      Siedziały w gabinecie Mazie, zagraconej klitce na tyłach eleganckiego salonu wystawowego przyciągającego turystów i miejscowych do „Nie wszystko złoto, co się świeci” – ekskluzywnego sklepu jubilerskiego Mazie w historycznej dzielnicy handlowej Charlestonu.

      Mazie skrzywiła się.

      – Znowu ta agentka nieruchomości od J.B. Nasłał ją na mnie, więc stale wierci mi dziurę w brzuchu.

      – Mówisz o tym samym J.B., który proponuje ci absurdalną kupę pieniędzy za ten budynek, który sypie nam się na głowy?

      – Z kim ty właściwie trzymasz, co? – Mazie i Gina poznały się na pierwszym roku malarstwa i projektowania na ASP w Savannah. Gina wiedziała o zadawnionym konflikcie przyjaciółki z tym miliarderem, niesamowicie seksownym biznesmenem i jedną z najlepszych partii w Charlestonie. Teraz strząsnęła okruszek z kaszmirowej sukienki.

      – Strych jest zmurszały – odparła. – Ogrzewanie pochodzi z czasów wojny secesyjnej. I nie muszę ci chyba przypominać, że za ubezpieczenie od huraganów zapłacimy w tym roku potrójną stawkę? To, że jak wszyscy Tarletonowie tarzasz się w forsie, wcale nie znaczy, że mamy kręcić nosem na wspaniałą ofertę.

      – Gdyby złożył ją ktokolwiek, byle nie J.B. – mruknęła Mazie, czując zaciskającą się nieubłaganie pętlę na szyi.

      J.B., czyli Jackson Beauregard Vaughan. Obiekt jej nienawiści, odkąd miała szesnaście lat. Wzięła go na celownik i pragnęła zadać mu tyle bólu, ile on zadał jej.

      – A co takiego ci zrobił? – spytała Gina zaskoczona. J.B. Vaughan był uosobieniem męskości: wysoki, ciemnowłosy, przystojny. Szelmowski uśmiech. Jasnoniebieskie oczy. Zdecydowane rysy twarzy. I szerokie bary.

      – To skomplikowane – bąknęła Mazie. Poczuła uderzenie gorąca. Mimo upływu lat wspomnienie było upokarzające.

      J.B. od zawsze był obecny w jej życiu. Nawet w tych zamierzchłych czasach, gdy go jeszcze kochała. Był niemal jak brat. Ale gdy jej hormony zaczęły szaleć i zmieniła stosunek do niego, pomyślała, że bal maturalny w żeńskim liceum będzie doskonałą okazją do bardzo dorosłych eksperymentów.

      Nie myślała o seksie, co to, to nie. Już wtedy zdawała sobie sprawę, że J.B. „zna się na rzeczy”, ale nie była jeszcze gotowa posunąć się tak daleko.

      Zadzwoniła do niego w środę wieczorem, w kwietniu. Dygocząc z nerwów, wykrztusiła zaproszenie. J.B., co do niego niepodobne, odpowiedział wymijająco, ale już cztery godziny później znienacka stanął w progu jej domu.

      Jej ojciec ze szklaneczką na sen zamknął się w gabinecie, a bracia – Jonathan i Hartley – wypuścili się na miasto, więc otworzyła drzwi. Krępowała się wpuszczać go do środka, mimo że J.B. setki razy bywał w jej domu, więc wyszła na werandę i uśmiechnęła się niepewnie.

      – Cześć, J.B. – przywitała go. – Nie sądziłam, że cię dzisiaj zobaczę.

      Oparł się o filar – uosobienie luzu i męskości licealisty. Jeszcze kilka miesięcy i skończy osiemnaście lat. Będzie dorosły. Jej serce zabiło szybciej.

      – Chciałem z tobą porozmawiać – odparł. – Miło, że mnie zaprosiłaś na potańcówkę.

      – Miło?

      Dziwny dobór słów, zwłaszcza w jego ustach.

      – Jestem zaszczycony – wyjaśnił.

      – Przez telefon właściwie mi nie odpowiedziałeś. – Nagle poczuła, że dłonie ma lodowate i cała się trzęsie.

      J.B. przestąpił z nogi na nogę.

      – Śliczna z ciebie dziewczyna, Mazie. Cieszę się, że mam taką przyjaciółkę.

      Nic więcej nie musiał mówić, była mądra, spostrzegawcza i potrafiła czytać między wierszami. Ale nie zamierzała odpuścić mu tak łatwo.

      – Mów wprost, o co ci chodzi, J.B. – powiedziała.

      Ponura mina odebrała mu nieco uroku, ale nie pozbawiła go seksapilu.

      – Do diabła, Mazie, nie mogę iść z tobą na te tańce. Nie powinnaś była mnie prosić. Jesteś jeszcze dzieckiem.

      Serce jej zamarło.

      – Nie jestem dzieckiem – odparła cicho. – Jestem zaledwie rok młodsza od ciebie.

      – Prawie dwa lata.

      Zaskoczyło ją, że o tym pamięta. Zrobiła trzy kroki w jego stronę. W duchu załamała się, ale nie zamierzała mu pokazać, jak bardzo ją dotknął.

      – Nie szukaj wymówek. Nie chcesz iść ze mną na bal, to po prostu powiedz.

      Zaklął i odrzucił z twarzy nieco za długie włosy.

      – Jesteś dla mnie jak siostra – powiedział, a raczej bąknął ledwie dosłyszalnie, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Nie potrafił wymyślić bardziej przekonującego kłamstwa? Dlaczego odgradza się od niej murem?

      Mazie oddychała szybko. Najwyraźniej źle oceniła sytuację. J.B. nie przyszedł tu dlatego, że ją lubił i chciał ją zobaczyć. Zjawił się, bo jako prawdziwy dżentelmen z Południa nie chciał jej dawać kosza przez telefon.

      Ktoś milszy pewnie by mu ułatwił zadanie, ale Mazie miała powyżej uszu uprzejmości. Objęła go w pasie i przytuliła policzek do jego piersi. Miał na sobie granatową koszulkę, spłowiałe dżinsy i stare skórzane espadryle. Kilkadziesiąt lat wcześniej byłby klasycznym odpowiednikiem Jamesa Deana – buntownik nieuznający żadnych konwenansów.

      Zesztywniał, gdy go dotknęła. Ani drgnął, chociaż… coś jednak się poruszyło. Jackson Vaughan się podniecił. A skoro Mazie przylgnęła do niego całym ciałem, nie sposób było tego ukryć. Ustami odnalazła jego wargi i pocałowała go z nieskrywaną namiętnością nastolatki.

      Smakował wspaniale, tak jak w jej marzeniach, tylko lepiej. Przez chwilę sądziła, że wygrała. Objął ją mocniej. Odwzajemnił pocałunek. Wsunął język między jej wargi i zaczął nim pieścić wnętrze jej ust. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa, więc uwiesiła się na nim.

      – J.B. – wyszeptała. – Och, J.B.

      Jej słowa przerwały urok chwili. Odsunął się tak szybko, że aż się potknęła. A on nawet nie spróbował jej podtrzymać.

      Gapił się na nią w niekorzystnym żółtawym świetle werandy. Słońce już zaszło, wieczór wypełniały zapachy i odgłosy wiosny. Znaczącym ruchem otarł usta.

      – Jak mówiłem, Mazie, jesteś jeszcze dzieckiem. Wracaj bawić się w piaskownicy.

      Te słowa, zwłaszcza tuż po pocałunku, zbiły ją z tropu.

      – Dlaczego jesteś dla mnie taki okropny? – szepnęła.

      – A ty dlaczego jesteś taka naiwna i zielona?

      Jej oczy zaszły łzami.

      – Chyba powiedzieliśmy sobie wszystko. Zrób coś dla mnie, J.B. Nie waż się do mnie odezwać, nawet gdyby spadł na ciebie kataklizm, gdyby ścigały cię zombie czy licho wie co, i tylko ja jedna na świecie mogłabym ci pomóc. Chrzań