Miasto luster. Justin Cronin

Читать онлайн.
Название Miasto luster
Автор произведения Justin Cronin
Жанр Зарубежная фантастика
Серия
Издательство Зарубежная фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-8125-802-9



Скачать книгу

jednak praca była stała i blisko domu, a z powodu realizowanych projektów zarząd budownictwa potrzebował jak najwięcej rąk do pracy.

      Kerrville pękało w szwach. Z Iowa przybyło pięćdziesiąt tysięcy ludzi i w ciągu zaledwie dwóch lat podwoiła się liczba mieszkańców miasta. Przyjęcie tylu osób nie było łatwe. Kerrville zbudowano z myślą, że liczba ludności nie ulegnie zmianie. Pary, które chciały mieć więcej niż dwoje dzieci, musiały płacić ogromne grzywny. Mogły mieć trzecie dziecko tylko w przypadku, jeśli któreś z dwójki zmarło przed ukończeniem dziesiątego roku życia.

      Przybycie ludzi z Iowa zawaliło całą koncepcję. Brakowało żywności, paliwa i leków, wystąpiły problemy sanitarne – wszystkie bolączki, jakie wiążą się z przebywaniem zbyt wielu osób na za małym terenie, łącznie z konfliktami między dawnymi a nowymi mieszkańcami. Śpiesznie wzniesione miasteczko namiotów przyjęło kilka pierwszych fal uchodźców, ale z napływem kolejnych tymczasowe obozowisko szybko przemieniło się w enklawę biedy. Wielu przybyszów po latach pracy przymusowej miało kłopot z dostosowaniem się do życia, w którym nie wszystkie decyzje były podejmowane za nich – powszechne stało się powiedzenie „leniwy jak z Ojczyzny”; inni poszli w przeciwnym kierunku: naruszali godzinę policyjną, zapełniali burdele i szulernie Dunka, pili, kradli, bili się i generalnie dostawali amoku. Jedyną częścią populacji zadowoloną z tego stanu rzeczy byli gangsterzy, którzy obławiali się na czarnym rynku, handlując całą gamą towarów – od żywności, przez bandaże po młotki.

      Ludzie zaczęli otwarcie mówić o wyprowadzce za mur. Peter przypuszczał, że przejście od słów do czynów jest tylko kwestią czasu. Od trzech lat nie widziano ani jednego wirola, draka czy głupka, więc narastały naciski na władze cywilne, żeby otworzyć bramę. Opowieści o wydarzeniach na stadionie w Ojczyźnie krążyły wśród mieszkańców w tysiącu różnych wersji – nie było dwóch takich samych – ale w końcu nawet najbardziej zatwardziali niedowiarkowie zaczęli akceptować koncepcję, że zagrożenie naprawdę przeminęło. Kto jak kto, ale Peter powinien zgodzić się z tym pierwszy.

      Odwrócił się, żeby spojrzeć na miasto. Prawie sto tysięcy osób: kiedyś taka liczba zwaliłaby z nóg Petera, który wychował się w miasteczku – w świecie – liczącym mniej niż stu mieszkańców. Przy bramie, wyrzucając dieslowy dym w poranne powietrze, gromadziły się autobusy, żeby zabrać robotników do kompleksu rolnego. Zewsząd dobiegały dźwięki i zapachy życia, miasto się budziło i przeciągało. Epoka wiroli dobiegła końca – ludzkość wreszcie rozkwitała. Kontynent czekał, gotów do wzięcia, a Kerrville było miejscem, gdzie zaczęła się nowa epoka. Dlaczego zatem wszystko wydawało się takie wątłe, takie kruche? Dlaczego, stojąc na zaporze w skądinąd podnoszący na duchu letni poranek, czuł wewnętrzne drżenie obawy?

      Cóż, pomyślał, niech tak będzie. Jeśli pełnienie funkcji ojca czegoś go uczy, to tego, że można się martwić o wszystko, tyle że martwienie się niczego nie zmieni. Miał przed sobą lunch do spakowania, „Bądź grzeczny” do powiedzenia i dzień uczciwej nieskomplikowanej pracy. I za dwadzieścia cztery godziny zacznie wszystko na nowo. Trzydziestka, pomyślał. Dzisiaj skończyłem trzydzieści lat. Gdyby dziesięć lat temu ktoś go zapytał, czy dożyje tego dnia, nie mówiąc już o wychowywaniu syna, uznałby go za wariata. Więc może tylko to się naprawdę liczy. Może po prostu wystarczy życie i ktoś, kogo kochasz i kto kocha ciebie.

▪ ▪ ▪

      Powiedział Sarze, że nie chce żadnej imprezy, ale przeczuwał, że ta kobieta coś wymyśli. „Po wszystkim, przez co przeszliśmy, trzydziestka to nie w kij dmuchał. Zajrzyj po pracy. Będzie nas tylko piątka. Obiecuję, nic wielkiego”. Peter odebrał Caleba ze szkoły i poszedł do domu się umyć. Kilka minut po osiemnastej zjawił się z synem w mieszkaniu Sary i Hollisa, gdzie oczywiście czekało przyjęcie, którego nie chciał. W dwóch maleńkich dusznych pokojach tłoczyły się dziesiątki ludzi – sąsiedzi i współpracownicy, rodzice kolegów Caleba, mężczyźni, z którymi służył w wojskach ekspedycyjnych, nawet siostra Peg w ponurym szarym habicie, śmiejąca się i gawędząca jak wszyscy inni. Sara uściskała go zaraz za progiem i życzyła mu stu lat, a Hollis wsunął Peterowi szklankę w rękę i poklepał go po plecach. Caleb i Kate chichotali jak szaleni, nie mogąc się pohamować.

      – Wiedziałeś o tym? – zapytał Peter syna. – A ty, Kate?

      – Oczywiście, że wiedzieliśmy! – krzyknął chłopiec. – Żałuj, tato, że nie widziałeś swojej miny!

      – No to masz wielki kłopot. – Peter mówił jak rozsierdzony ojciec, chociaż sam też się śmiał.

      Były jedzenie, picie, tort, nawet kilka własnoręcznie zrobionych albo wycyganionych prezentów, niektórych zabawnych: skarpety, mydło, scyzoryk, talia kart, wielki słomkowy kapelusz, który Peter od razu nasadził na głowę, żeby wszystkich rozbawić. Od Sary i Hollisa dostał kompas kieszonkowy, przypomnienie o wspólnych podróżach. Hollis dorzucił jeszcze małą stalową butelkę.

      – Najnowszy wyrób Dunka, coś wyjątkowego – powiedział, puszczając oko. – I nie pytaj, jak to zdobyłem. Wciąż mam szemranych znajomych.

      Kiedy Peter rozpakował ostatnie prezenty, siostra Peg wręczyła mu zrolowany arkusz papieru. Widniał na nim nagłówek, Sto lat naszemu Bohaterowi, a poniżej były podpisy – jedne czytelne, drugie nie – wszystkich dzieci z sierocińca. Peter, któremu wzruszenie ścisnęło gardło, objął starszą kobietę, czym zaskoczył ich oboje.

      – Dziękuję. Dziękuję siostrze i wszystkim.

      Dochodziła północ, kiedy przyjęcie się skończyło. Caleb i Kate spali w łóżku Sary i Hollisa, jedno na drugim jak szczeniaki. Peter i Sara siedzieli przy stole, podczas gdy Hollis sprzątał.

      – Jakieś wieści od Michaela? – spytał Peter.

      – Ani słowa – odparła Sara.

      – Martwisz się?

      Ściągnęła brwi i wzruszyła ramionami.

      – Michael to Michael. Nie rozumiem tej sprawy z łodzią, ale zrobi to, co chce zrobić. Myślałam, że może przy Lore się ustatkuje, ale to chyba zamknięty rozdział.

      Peter poczuł wyrzuty sumienia. Dwanaście godzin temu był w łóżku z tą kobietą.

      – Jak w szpitalu? – zapytał, licząc na zmianę tematu.

      – Istny dom wariatów. Kazali mi odbierać porody. Rodzi się mnóstwo dzieci. Jenny jest moją asystentką.

      Sara mówiła o znalezionej w Ojczyźnie siostrze Gunnara Apgara. Ciężarna Jenny przyjechała do Kerrville z pierwszą partią ewakuantów i zdążyła na czas, żeby urodzić w szpitalu. Rok temu wyszła za mężczyznę z Iowa, chociaż Peter nie miał pojęcia, czy to on jest ojcem dziecka. W wielu wypadkach takie związki były improwizowane.

      – Przeprasza, że nie mogła przyjść – dodała Sara. – Wiele dla niej znaczysz.

      – Poważnie?

      – Nie tylko dla niej, prawdę mówiąc. Nie mogłabym zliczyć, ile osób mnie pytało, czy cię znam.

      – Żartujesz.

      – Wcale nie. Nie widziałeś tego plakatu?

      Zakłopotany, wzruszył ramionami, choć w głębi duszy odczuwał zadowolenie.

      – Jestem zwyczajnym cieślą. I to nie najlepszym w tym fachu, jeśli chcesz znać prawdę.

      Sara się roześmiała.

      – Mów, co chcesz.

      Dawno minęła godzina policyjna, ale Peter umiał unikać patroli. Caleb ledwie otworzył oczy, kiedy wziął go w ramiona i ruszył do domu. Zdążył położyć