Miasto luster. Justin Cronin

Читать онлайн.
Название Miasto luster
Автор произведения Justin Cronin
Жанр Зарубежная фантастика
Серия
Издательство Зарубежная фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-8125-802-9



Скачать книгу

w szarą strefę pomiędzy; nie będąc ani jednym, ani drugim, i właśnie na tym polegał problem. Przebywanie z Lore przypominało mu o tym, czego nie mógł mieć.

      Posmutniała.

      – Cholera. A ja tak piekielnie cię lubiłam, poruczniku.

      – Nie wiem, co powiedzieć.

      Westchnęła, odwracając wzrok.

      – Przypuszczam, że to nie miało szans na przetrwanie. Żałuję, że nie pomyślałam, żeby rzucić cię pierwsza.

      – Przepraszam. Nie powinienem pozwolić, żeby sprawy zaszły tak daleko.

      – Wierz mi, przejdzie. – Zadarła głowę, patrząc w sufit, i odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić, po czym przepędziła łzę. – Pieprzyć to, Peter. Widzisz, do czego mnie doprowadziłeś?

      Czuł się okropnie. Nie przewidział czegoś takiego. Jeszcze minutę temu był pewien, że oboje będą dryfować, niesieni nurtem tego, cokolwiek to było, aż w końcu stracą sobą zainteresowanie albo ktoś nowy pojawi się w ich życiu.

      – Nie chodzi o Michaela, prawda? – zapytała Lore. – Bo już ci mówiłam, że między nami koniec.

      – Sam nie wiem – mruknął, po czym przyznał: – Dobra, może trochę. Dowie się, jeśli będziemy to ciągnąć.

      – No to się dowie… i co z tego?

      – Jest moim przyjacielem.

      Otarła oczy i parsknęła cichym, pełnym goryczy śmiechem.

      – Twoja lojalność jest godna podziwu, ale możesz mi wierzyć, zajmuję ostatnie miejsce na jego liście ważnych spraw. Pewnie ci podziękuje, że dzięki tobie ma mnie z głowy.

      – To nieprawda.

      Wzruszyła ramionami.

      – Mówisz to tylko dlatego, że jesteś miły. I może właśnie dlatego tak bardzo cię lubię. Ale nie musisz kłamać. Oboje wiemy, co robimy. Ja wciąż sobie powtarzam, że wyrzucę go z pamięci, chociaż oczywiście tego nie robię. Wiesz, co mnie dobija? Nawet nie może powiedzieć mi prawdy. Ten cholerny rudzielec! O co chodzi z tą dziewczyną?

      Peter przez chwilę czuł się zagubiony.

      – Mówisz o… Alicii?

      Lore spojrzała na niego ostro.

      – Peter, nie bądź tępakiem. Jak sądzisz, co Michael robi w tej swojej durnej łodzi? Minęły trzy lata, odkąd Alicia zniknęła, a on wciąż nie może o niej zapomnieć. Gdyby rzeczywiście gdzieś była, może wtedy miałabym szanse. Ale przecież nie można rywalizować z duchem.

      Przemyślenie tych słów zajęło mu dłuższą chwilę. Gdyby przed minutą ktoś go spytał, nie powiedziałby, że Michael choć trochę lubił Alicię, bo przecież od zawsze darli koty. Ale w głębi duszy wiedział, że tak naprawdę wcale się nie różnili – te same pokłady siły, ta sama determinacja, to samo nieprzyjmowanie do wiadomości odmowy, gdy jakiś pomysł wpadał im do głowy. I oczywiście łączyły ich długie wspólne dzieje. A te wyprawy Michaela łodzią? Czy były jakąś formą żałoby po Alicii? Każdy przeżywał jej zniknięcie po swojemu. Przez pewien czas Peter był na nią zły. Porzuciła ich bez słowa wyjaśnienia, nawet się nie pożegnała. Ale wiele się zmieniło… świat się zmienił. Teraz czuł głównie czysty ból samotności… i puste zimne miejsce w sercu, kiedyś zajmowane przez Alicię.

      – Co do ciebie – podjęła Lore, przecierając oczy nadgarstkiem – nie wiem, kim ona jest, ale to szczęściara.

      Zaprzeczanie nie miało sensu.

      – Naprawdę przepraszam.

      – Już to mówiłeś. – Ze zranionym uśmiechem zacisnęła ręce na kolanach. – Cóż, mam swoją ropę. Dziewczyna raczej nie może prosić o więcej. Bądź tak miły i czuj się jak świnia, dobra? Nie za długo. Tydzień, dwa wystarczą.

      – Już się czuję jak świnia.

      – Dobrze. – Pochyliła się i pocałowała go namiętnie. Jej pocałunek smakował łzami. Gwałtownie się odsunęła. – Na pożegnanie. Do zobaczenia, poruczniku.

▪ ▪ ▪

      Słońce wschodziło, gdy wszedł po schodach na szczyt zapory. Kac zagnieździł się na dobre i Peter wiedział, że dzień wymachiwania młotkiem na rozpalonym dachu niczego nie polepszy. Godzina snu załatwiłaby sprawę, ale po rozmowie z Lore chciał oczyścić umysł przed pójściem do pracy.

      Wstający dzień powitał go na tamie, ze światłem złagodzonym przez warstwę niskich chmur, które miały zniknąć w ciągu godziny. Od czasu gdy odszedł z sił ekspedycyjnych, zapora stała się w jego myślach miejscem o totemicznym znaczeniu. Któregoś dnia przed brzemienną w skutki wyprawą do Ojczyzny sprowadził tu bratanka. Nie działo się nic godnego uwagi. Chłonąc widoki, rozmawiali o misjach Petera z czasów służby w wojsku i o rodzicach Caleba, Theo i Maus. W końcu zeszli na dół, żeby popływać, czego Caleb nigdy wcześniej nie robił. Zwyczajna wycieczka, jednak pod koniec dnia coś się zmieniło. W sercu Petera otworzyły się drzwi. W owym czasie tego nie rozumiał, ale po ich drugiej stronie czekało nowe podejście do życia, obejmujące przyjęcie ojcowskiej odpowiedzialności za chłopca.

      Takie było jego jedno życie, to, o którym wiedzieli ludzie. Peter Jaxon, oficer wojsk ekspedycyjnych w stanie spoczynku, został cieślą i ojcem, obywatelem Kerrville w Teksasie. Wiódł życie jak każdy inny, z jego troskami i radościami, ze wzlotami i upadkami, z lepszymi i gorszymi dniami, i był z tego zadowolony. Caleb skończył dziesięć lat. W przeciwieństwie do Petera, który w tym wieku już służył jako goniec w straży, chłopiec miał prawdziwe dzieciństwo. Chodził do szkoły, bawił się z kolegami, wypełniał obowiązki bez szczególnego ponaglania i tylko czasami się skarżył; co wieczór Peter kładł go do łóżka i chłopiec odpływał w sny w bezpiecznym przeświadczeniu, że jutrzejszy dzień będzie dokładnie taki sam jak dzisiejszy. Był wysoki na swój wiek, jak na Jaxona przystało, i z jego twarzy już zaczynała znikać dziecięca miękkość. Z dnia na dzień coraz bardziej przypominał ojca, Theo, chociaż już nie poruszał tematu rodziców. Peter nie unikał rozmowy – bratanek po prostu nie pytał. Pewnego wieczoru – gdy mieszkali razem już od sześciu miesięcy – lekkim tonem, jakby mówił o pogodzie, zapytał: „Mogę nazywać cię tatą?”. Peter nie krył zaskoczenia, bo tego nie przewidział. „Na pewno chcesz?” – zapytał. Chłopiec pokiwał głową. „Aha – mruknął Peter. – Chyba tak będzie dobrze”.

      Co do drugiego życia, Peter nie mógłby powiedzieć, jakie było; wiedział tylko to, że istnieje i że trwa w nocy. Jego sny o zagrodzie obejmowały wachlarz dni i wydarzeń, ale ich wymowa zawsze była taka sama: towarzyszyło im poczucie przynależności, domu. Sny były tak żywe, że budził się z wrażeniem, że naprawdę przenosił się do tamtego miejsca i czasu, jakby godziny jawy i snu stanowiły dwie strony tej samej monety i obie były jednakowo prawdziwe.

      Czym były te sny? Skąd się brały? Czy były wytworem jego umysłu, czy może pochodziły z zewnętrznego źródła – od Amy? Peter nikomu nie powiedział o pierwszej nocy ewakuacji z Iowa, kiedy Amy do niego przyszła. Miał ku temu wiele powodów, ale najważniejszy z nich był taki, że brakowało mu pewności, czy to zdarzyło się naprawdę. Zbudził się z głębokiego snu z córką Sary i Hollisa, śpiącą mu na kolanach – oboje byli opatuleni, by chronić się przed zimnem Iowa – pod niebem tak pijanym gwiazdami, że zdawał się unosić wśród nich. I była tam Amy. Nie rozmawiali, nie musieli. Dotyk ich rąk wystarczył. Chwila trwała wieczność i skończyła się w okamgnieniu. A Amy zniknęła.

      Czy to zdarzenie też mu się przyśniło? Dowody mówiły, że tak. Wszyscy