Название | Gwiazdy Oriona |
---|---|
Автор произведения | Aleksander Sowa |
Жанр | Классические детективы |
Серия | |
Издательство | Классические детективы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-66229-24-2 |
– Nie przezywaj mnie.
– To twój liścik? – Wyjęła papierek z kieszeni.
– Nie.
– Kłamiesz.
– Daj mi spokój. Przecież powiedziałem ci, że to nie moje.
– Kłamca.
– Przestań! Narobisz sobie kłopotów.
– O! – Uniosła brwi. – Zdenerwował się. Posłuchaj, szwabski, kłamliwy bękarcie. Więcej się do mnie nie zbliżaj, bo nie znoszę smrodu.
Dziewczęta obok zachichotały. Te słowa bardzo mnie dotknęły. Najbardziej zabolało, że to ona je wypowiedziała. To było gorsze niż razy od babki albo bicie kablem od żelazka, jak miała to w zwyczaju robić mama, kiedy wściekła się po pijaku.
– Jak chcesz – odparłem, czerwieniąc się jeszcze bardziej. – Już nie będę.
– Tak właśnie chcę, bękarcie. Szwabski bękarcie.
Mijałem ją na korytarzu. Obserwowałem, jak śmieje się w grupce idiotek myślących, że są jej przyjaciółkami. Podkochiwałem się w niej idiotycznym uczuciem, ale rozumiem to dopiero teraz. Nieraz, wpatrując się w jej loczki koloru miedzi, zastanawiałem się, jak się do niej zbliżyć. Powinna mieć na imię Pieprzona Dziwka.
– Ewa? – Uniosłem głowę. – Przepraszam.
– Bękart, bękart, bękart! – zapiszczała. – Szczawy bękart! – Słowa odbijały się echem od ceglanych murów. – Śmierdzący, szwabski bękart. – Wyzwiska wędrowały za mną niczym prawdziwy smród.
Ścisnąłem zeszyty i przełknąłem ślinę. Ojciec radził mi, żeby w takich chwilach nie odpowiadać. Usłuchałem go. Ruszyłem w stronę boiska. Pamiętam, że zatrzymałem się, odwróciłem i patrzyłem spode łba na wyzywającą mnie dziewuchę. Z każdym jej słowem wzbierała we mnie złość. Wzbierało coś, czego nie umiałem wtedy nazwać, zrozumieć, ale czułem, że to jest we mnie. Słowa raniły boleśniej niż razy.
– Przestań – syknąłem.
– Nie, Szwabie.
– Zamknij się!
– Bo co? – odparła hardo. – Co mi zrobisz? Uderzysz mnie, Szwabie?
– Nie jestem Szwabem.
– Kto cię tam wie? Ale na pewno jesteś śmierdzielem, który szcza w majtki – wycedziła i zachichotała.
Jej koleżanki zaśmiały się głośno, lecz kiedy obrzuciłem je wściekłym spojrzeniem, zamilkły. Poczułem obrzydzenie do niej i do tych małych głupich kurew, które myślały, że przyjaźnią się z tą dziwką. Potrzebowała ich, aby pięknie wyglądać na ich tle i dla pochlebstw.
– Przestań, bo pożałujesz – powiedziałem.
– Będę mówiła to, co myślę. A myślę, że to twój liścik. Wiem też, że szczasz w majtki, bo wszyscy to wiedzą – trajkotała. – I że jesteś szwabskim bękartem, też wszyscy wiedzą, nawet twoja babka. I wcale się ciebie nie boję, śmierdzielu.
– Dlaczego mnie tak na-nazywasz? – zająknąłem się. – Zro-zrobiłem ci coś?
Na jej zaciętej, teraz brzydkiej twarzy z nieproporcjonalnie wąskimi ustami i ostrą brodą pojawił się chytry wyraz.
– Zro-zrobiłem ci coś? – powtórzyła. – Bo-bo, bo jesteś śmierdzącym szczo-szczochami niemieckim bękartem.
Jej koleżanki znowu ryknęły śmiechem. Widziałem, jaką sprawiło jej to przyjemność. Czuła się taka zadowolona, a mnie chciało się płakać. Śmiała się z nimi, nadęta jak paw, a jej małe oczka zwęziły się w szparki.
– Nie powinnaś tak mówić. Nic ci nie zrobiłem.
– Śmierdzący Szwab.
– Zapłacisz za to – mruknąłem.
– Szwab, śmierdzący Szwab, szwabski bękart – popiskiwała.
Szedłem wzdłuż linii bocznej boiska ze spuszczoną głową. Wiedziałem, że patrzy. Zdawałem sobie sprawę, że oczy jej tak samo głupich jak ona koleżanek podążają za mną. Niemal czułem wbite w moje zgarbione plecy spojrzenia chłopaków z klasy. Tylko że oni się bali. Żaden nie odważył się nic powiedzieć, bo wiedzieli, co by ich za to spotkało.
– Bękart, bękart, niemiecki bękart! – wrzeszczała rozochocona, kiedy przeszedłem przez furtkę.
Przystanąłem, odwróciłem się i zobaczyłem je wszystkie. Stały tak samo jak przedtem, w grupce, roześmiane, szczęśliwe, złośliwe i złe.
Jej słowa dopadały mnie przez następne lata, aż postanowiłem, że czas, by one wszystkie zapłaciły mi za nie.
21
Siedzieli przy kwadratowym stoliku nakrytym ceratą. Wróblik odpalał zapałką klubowego, z głośników płynęło Moonlight Shadow Mike’a Oldfielda. Fiedia rzucił kośćmi.
– Mały, duży, poker, szansa.
– Nic nie będzie – stwierdził Wróblik.
– Kurwa mać! Zabrakło.
– Było blisko.
– Spierdalaj! Pocieszenia nie potrzebuję. Rzucaj.
– Nie o tym mówię, gnoju! – Wróblik wskazał zapałkę. – Nie chce się palić.
Emil usiadł za jego plecami. Kostki znów potoczyły się po ceracie.
– Poker...? Kurwa! A miałem taką nadzieję – westchnął z żalem Wróblik. – Szlag by to trafił.
– Przykro nam, że ujebałeś. Po raz kolejny. Nic nowego. Dziękujemy.
– Spierdalaj. Zobaczymy, co ty pokażesz, frajerze.
– A pewnie, pewnie – odparł Fiedia. – Patrz i się ucz, wiecznie żył nie będę.
– Jeden, dwa i sześć.
– Jeden, dwa i sześć – powtórzył Fiedia z kostkami w dłoni. – Już możesz pisać. – Wskazał długopis przy kartce z wynikami.
Fiedia został dowódcą drużyny za milicji. Transformacja niczego nie zmieniła, ale wyznaczyła kres jego kariery. W policji mogli ją robić tylko oficerowie ze znajomościami i szeregowcy bez przeszłości. Mimo czterdziestki pozostawał bez tłuszczu, choćby nie wiadomo jak się obżerał i ile wypijał piwa. Miał twarz starszą, niż wskazywałaby na to data urodzenia, i poważną, z wyjątkiem chwil, kiedy grał lub pił. Przy każdym rzucie kostkami odnosiło się wrażenie, że zapomina o wszystkim, co go otacza.
– Nie liczy się – powiedział Wróblik.
– Co takiego?
– Gówno! Nie liczy się. Powtórz – ciągnął spokojnie Wróblik.
– Co się nie liczy?
– Nie liczy się, bo ją położyłeś, cwelu. Powtórz.
– O skurwysyny! Żal wam dupę ściska z mojej karety, ale dobrze – odpowiedział Fiedia. – Niech będzie moja strata, ale ostrzegam, będziecie mieć ludzką krzywdę na parszywych i czarnych sumieniach.
– Nie ludzką, ale twoją. Ty nie jesteś człowiekiem.
– A kim?
– Nikim. Jesteś nikim.
– Sam jesteś nikim. Zaraz zresztą zobaczysz.
–