Kobiety niepodległości Bohaterki żony powiernice. Iwona Kienzler

Читать онлайн.
Название Kobiety niepodległości Bohaterki żony powiernice
Автор произведения Iwona Kienzler
Жанр Биографии и Мемуары
Серия
Издательство Биографии и Мемуары
Год выпуска 0
isbn 978-83-65838-75-9



Скачать книгу

doszczętnie spłonęło, a wraz z nim wiele cennych przedmiotów, w tym także dokumenty i pamiątki z czasów prezydentury Wojciechowskiego. Stanisław i Maria, podobnie jak rzesza innych mieszkańców zrujnowanej Warszawy, zostali bez dachu nad głową. Przez jakiś czas koczowali pod garażem sąsiedniego domu, gdzie padli ofiarą napaści własowców, jak potocznie nazywano żołnierzy Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej, formacji kolaborującej z Niemcami, której członkowie słynęli z okrucieństwa i dopuszczali się mordów i grabieży na ludności cywilnej. Na szczęście Wojciechowskim udało się wyjść z opresji cało, napastnicy zabrali im tylko obrączki.

      Tymczasem ich córka Zofia dosłownie odchodziła od zmysłów, martwiąc się o swoich rodziców, pozostawionych w mieście, gdzie trwały powstańcze walki. I trzeba przyznać, że miała ku temu uzasadnione podstawy. Nieoczekiwanie pomoc w odnalezieniu rodziców zaproponował jej pewien niemiecki oficer, wdzięczny za opatrzenie go po wypadku, któremu uległ przed domem Zofii. Niemiec wybrał się na motorze do Warszawy pod wskazany przez Grabską adres, by przywieźć do Gołąbek rodziców Zofii. Niestety jego misja zakończyła się fiaskiem: kiedy przybył na miejsce, znalazł jedynie stos należących do Wojciechowskich przedmiotów ocalałych z pożaru i pospiesznie złożonych przez Stanisława pod garażem sąsiadów. Oficer zapakował je na motor i zawiózł do Gołąbek, pragnąc chociaż w ten sposób odwdzięczyć się Zofii za okazaną mu wcześniej pomoc.

      Jak się okazało, tuż przed przyjazdem Niemca na Langiewicza jeden z niemieckich patroli zapędził staruszków na bocznicę kolejową, skąd wraz z innymi zostali wywiezieni pociągiem do Pruszkowa, a konkretnie — na teren Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego położonych w pruszkowskiej dzielnicy Żbików, gdzie funkcjonował założony przez niemieckie władze okupacyjne Dulag 121, obóz przejściowy dla ludności cywilnej Warszawy ocalałej z powstania, nie bez powodu zwany „drugim piekłem warszawiaków”. Według dostępnych dziś źródeł przez obóz w Pruszkowie mogło przewinąć się od 400 do 600 tysięcy osób. Zgodnie z zarządzeniem niemieckich władz Dulag 121 był miejscem przejściowego pobytu ludności cywilnej, skąd więźniów wywożono do obozów koncentracyjnych bądź na roboty przymusowe do Rzeszy. Ludzi przetrzymywano tam w warunkach urągających zasadom higieny, stłoczonych w niegdysiejszych pomieszczeniach przemysłowych, pozbawionych środków higienicznych, w brudzie i smrodzie. Na domiar złego hale, w których przebywali więźniowie, wypełnione były żelastwem, kolejowym złomem, a istniejące kanały rewizyjne wypełnione były nieczystościami. Wyczerpani ludzie spali na betonie, a ci, dla których zabrakło miejsca bądź którzy nie mogli znieść panującego tam brudu i smrodu, koczowali na zewnątrz przy prowizorycznych ogniskach. Funkcję komendanta obozu pełnił pułkownik Kurt Sieber, który tak naprawdę odpowiadał wyłącznie za utrzymanie porządku i sprawy związane z logistyką. Co ciekawe, niemiecki oficer zapisał się w pamięci osadzonych w Pruszkowie warszawiaków jako człowiek łagodny, dość dobrze odnoszący się do przebywających tam Polaków. Jednym z pierwszych wydanych przez niego zarządzeń był zakaz używania broni na terenie obozu i bicia więźniów. Podobnie zachowywała się większość niemieckich lekarzy wojskowych skierowanych do pracy w Dulagu 121, którzy wspomagali nawet polski personel w ich wysiłkach w celu uchronienia jak największej liczby osób przed zsyłką, wystawiając fałszywe zaświadczenia o niezdolności do pracy z powodu choroby. Ostateczną decyzję o wyjściu więźniów na wolność bądź o ich dalszym transporcie podejmowali dwaj oficerowie — SS-Sturmbannführer Gustaw Diehl oraz SS-Untersturmführer Wetke, których kwatera mieściła się w wagonie kolejowym zielonego koloru. To właśnie oni decydowali o liczebności i składzie kolejnych transportów, natomiast wywózką kierował SA-Sturmbannführer August Polland, który z kolei został wyjątkowo źle zapamiętany przez więźniów obozu, gdyż z sadystyczną przyjemnością znęcał się psychicznie nad przeznaczonymi do transportu. „Ze specjalną zwierzęcą satysfakcją rozrywał rodziny i biada było tym, którzy chcąc pozostać razem, zdradzili się jakimś nieopatrznym słowem czy też zachowaniem w jego obecności — musieli być rozerwani, choćby oboje mieli te same kwalifikacje, a więc np. nadawali się do pracy w Rzeszy, nie pojechali razem — wspomina jeden z więźniów Dulagu 121. — Radością bowiem tego oprawcy był widok sprawionego bólu, krzywdy, łez i rozpaczy. Jeśli już nic innego zrobić nie mógł osobie samotnej, to odebrał jej np. ukochanego psa, jedynego towarzysza po stracie bliskich, kanarka lub mizerny bagaż”30.

      Nie wszyscy zdołali jednak doczekać koszmaru wysyłki: wielu umierało z głodu bądź na rozmaite choroby, w tym zakaźne, co nie dziwi, zważywszy na panujące w Dulagu warunki. Zdarzało się także, że pijani esesmani strzelali do hal, w których przetrzymywano więźniów, ignorując wydany przez komendanta zakaz.

      Obóz w Pruszkowie był jedynym niemieckim obozem, w którym zatrudniano polski personel. Polacy, nierzadko członkowie podziemia, pracowali jako służba medyczna lub personel kuchenny, starając się ulżyć losowi więzionych tam rodaków. Władze obozu przymykały oko na pomoc udzielaną więźniom przez mieszkańców Pruszkowa. Wieść o tym, że wśród więźniów znajduje się były prezydent Polski i jego małżonka, rozeszła się lotem błyskawicy, a świadomość, że tak dostojna osoba dzieli z nimi obozową gehennę, dodawała otuchy innym przebywającym tam warszawiakom. A przecież Wojciechowski nie był jedynym znanym Polakiem, który przeszedł przez Pruszków, ten sam los stał się udziałem poetów Leopolda Staffa i Czesława Miłosza, pisarki Marii Rodziewiczówny czy gwiazdy przedwojennego kina Elżbiety Barszczewskiej.

      Jedna z pielęgniarek postanowiła pomóc prezydentowi i jego żonie wydostać się na wolność, prosząc jednego z lekarzy, by podpisał zwolnienie dla Wojciechowskich. Medyk zgodził się bez najmniejszych oporów, poprosił tylko, by chociaż z daleka mógł spojrzeć na byłą głowę państwa. Pielęgniarka pokazała mu siwego, niepozornego mężczyznę pochylającego się nad leżącą na ziemi małżonką… W ten sposób Wojciechowskim udało się opuścić obóz, a dzięki pomocy tamtejszych pielęgniarek były prezydent nawet zdobył furmankę, którą pojechali do Gołąbek, gdzie czekała na nich Zofia.

      Podwarszawski dom Grabskich stał się ostatnią przystanią sędziwej pary. To właśnie tam spędzili kres swojego życia. Nowe, komunistyczne władze nęciły starego społecznika propozycjami współpracy, ale Wojciechowski konsekwentnie je odrzucał. Polityka go już nie interesowała, na starość postanowił zrekompensować Marii zaniedbania z młodości, poświęcając jej cały swój czas. Opiekował się niedomagającą małżonką, spełniając jej wszystkie życzenia i nie pozwalając nikomu, by go w tym wyręczał. Osobiście palił w piecu znajdującym się w pokoju Marii, uważał bowiem, że tylko on potrafi rozniecić palenisko w taki sposób, aby jego małżonce nie było ani za zimno, ani za gorąco. Zdaje się, że opieka nad Marią tak skutecznie zabierała mu czas, że zabrakło go dla wnuków. Syn Zofii Maciej, który bardzo ciepło mówił o swojej babci ze strony matki, jej męża tak miło już nie wspominał. „Mieszkał u nas, w domu w Gołąbkach, z moimi rodzicami od Powstania Warszawskiego. To był człowiek niesłychanie precyzyjny i dokładny, dosyć oschły, nie był wylewny. To nie był taki dziadek, któremu się wskakuje na kolana”31 — opowiadał w trakcie wywiadu na antenie Polskiego Radia.

      Pomimo że to Maria od wielu lat narzekała na zdrowie, Wojciechowski opuścił doczesny padół sześć lat przed nią. Odszedł na zawsze 9 kwietnia 1953 roku. Pochowano go podczas skromnej ceremonii pogrzebowej w grobie na Powązkach, gdzie wcześniej spoczęły prochy jego syna. Władze komunistyczne zadbały o zachowanie zgonu jednego z najznamienitszych ludzi II RP w sekrecie, starannie cenzurując nekrologi publikowane przez prasę. Na pogrzebie roiło się od funkcjonariuszy UB, wyczulonych na ewentualne objawy sympatii dla przedwojennych władz. Przed trumną zmarłego ustawiono trzy stelaże: na jednym widniał wieniec od rodziny, na drugim — od pisma „Społem”, natomiast trzeci, na którym powinien być wieniec od władz państwowych, pozostał symbolicznie pusty.

      Owdowiała Maria do końca swych dni mieszkała w domu Zofii w Gołąbkach, gdzie częstym gościem była także Izasława. Starsza kobieta cieszyła