Название | To nie jest hip-hop. Rozmowy II |
---|---|
Автор произведения | Jacek Baliński |
Жанр | Биографии и Мемуары |
Серия | |
Издательство | Биографии и Мемуары |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-948551-4-7 |
Owszem. Okres beztroskiego życia, w którym martwiłem się tylko o siebie, był intensywny, ale krótki (śmiech). Teraz rodzina jest dla mnie czymś naturalnym. Nie powiem tu nic nowego. Na pewno to słyszałeś – dojrzałem, patrzę inaczej na wiele spraw… Szuflada z pewnym rodzajem uczuć i doświadczeń się otworzyła i będzie ze mną na zawsze. Natomiast to, że radzę sobie w miarę dobrze jako ojciec, jest zasługą przede wszystkim moich rodziców. Biorę z nich przykład. Dzieje się to podświadomie, automatycznie.
Dzięki temu, że zostałem ojcem, bardzo łatwo udało mi się oczyścić głowę z niepotrzebnych bzdur, a życie z niepotrzebnych ludzi. Pojawiło się tyle nowych rzeczy, że musiałem podjąć określone decyzje, zhierarchizować cele, emocje czy wartości nadrzędne. Ale nie przesadzałbym, że to była jakaś rewolucja, spotkanie Chrystusa, zwrot o sto osiemdziesiąt stopni… Dzieciaki to mnóstwo pracy, stresu, ale też frajdy. Starsza córka Ola ma genialne poczucie humoru i rozwesela mnie w najgorsze dni, a syn Leo to stały kolega do grania w piłkę. Do tego w samochodzie razem rapujemy kawałki Post Malone’a. Kochamy wspólne obiady i podróże. Czego chcieć więcej? Zabawne, że niektórzy myślą, że się nie odnajdą w rodzicielstwie, a kiedy nagle zachodzi potrzeba, stają się ojcami i matkami roku (śmiech).
Wszystko się zmienia zależnie od okoliczności – tak samo jak ty zamieniłeś szerokie ciuchy na dobrze dopasowane koszule. A co – modowy akcent na sam koniec.
W czasach, gdy siedziałem dużo w studiu i miałem sporo pustelniczej pracy, zupełnie nie przywiązywałem wagi do ubioru. Dostawałem wygodne ciuchy od Prosto, Reeboka czy innych zaprzyjaźnionych marek i po prostu w nich łaziłem. Może przy koncertach czy imprezach bardziej zwracałem uwagę na ubiór. Teraz mam więcej spotkań z ludźmi, więcej spraw do załatwienia na mieście. Czas się trochę ogarnąć. No wiesz, nie mogę iść na romantyczną kolację z żoną w dresie…
donGURALesko
Dlaczego?
Bycie konsekwentnym w branży muzycznej to miecz obosieczny. Słuchacze oczekują od artystów, żeby zaliczali nieustanny progres, ale przy tym – żeby przypadkiem nie odchodzili za daleko od stylu, który zapewnił im sukces i za który ich pokochali. Często jesteśmy świadkami złożonych dyskusji na temat zmian w repertuarze i niekończących się dywagacji na temat tego, co leżało u źródła artystycznej wolty – szczera chęć poszukiwania czy zgoła cyniczne podejście. Mam wrażenie, że tego rodzaju rozmowy nigdy nie dotyczyły donGURALesko. Pochodzący z Poznania raper pierwsze lata swojej kariery poświęcił na ciągłe zaskakiwanie słuchaczy i poruszanie się po bardzo różnych stylistykach. Przez lata uznawany za króla przechwałek, z czasem porzucił braggadocio na rzecz refleksyjnych czy wręcz socjologicznych treści. Niezależnie jednak od tego, czy Gural rapuje o pożarze w Moskiewskiej Akademii Nauk, czy o wędrówkach emigrantów z Bliskiego Wschodu, za każdym razem składa rymy w sposób co najmniej ekwilibrystyczny. Przed wami wszechstronny raper i artysta, pochłaniacz książek, pasjonat malarstwa i zapalony wędrowiec.
Jak?
Wczesna pobudka na pociąg do Poznania, żeby o godzinie dziesiątej móc już zameldować się w siedzibie założonej przez rapera firmy odzieżowej El Polako. „Mam dla was dwie godziny” – robiąc wszystkim kawę, rzekł Gural, na co automatycznie zareagowałem sporym stresem. Nie było czasu do stracenia, w związku z czym rejestrowaliśmy wywiad nawet wtedy, gdy wychodziliśmy na zewnątrz na papierosa. donGURALesko nie jest może mistrzem w zapamiętywaniu dat czy nazwisk, ale gdy zostanie zapytany o odczucia czy refleksje związane z konkretnymi wydarzeniami, recytuje, jakby to było wczoraj. Analiza i ciągła ewaluacja własnej osoby ewidentnie nie są mu obce. Gorzej u artysty z poczuciem czasu, z czego jednak mogłem się tylko cieszyć. „Pół godziny” – odpowiedział, gdy zapytałem, za ile musi wychodzić. Uśmiechnąłem się, bo gadaliśmy już od stu pięćdziesięciu minut. Włączywszy muzykę Pink Floydów, Gural wrócił do rozmowy. Nie muszę chyba dodawać, że ostatnia jej część trwała dłużej niż pół godziny.
Autor: Bartek Strowski
Data: 29 listopada 2018
„Byłem grajkiem, ongiś wychodziłem przed dom i rapowałem dla sąsiadów” – powiedziałeś swego czasu w jednym z wywiadów. Co to dla ciebie oznacza: być muzykiem?
Bycie muzykiem zawsze polegało po prostu na graniu muzyki podczas różnych cyklicznych uroczystości. Wiejski muzykant grał dla znajomych na ślubach, stypach, świętach związanych z przyrodą. „Być grajkiem” na początku mojej kariery oznaczało „rapować dla kolegów”. Z czasem umiejętności zaczęły rosnąć, dzięki czemu docierałem ze swoją twórczością do nowych miejsc, w których ludzi już nie znałem osobiście.
Zresztą – nie wiem, nie ogarniam tego. Grajek to dziwny zawód. Świętej pamięci Zbigniew Wodecki przyznał kiedyś, że nie lubi grać koncertów. Bóg jednak przydzielił mu rolę muzyka występującego na scenie. Operujemy takimi kartami, jakie nam dano, a nie takimi, jakimi byśmy chcieli operować. Taka robota – ani na nią nie narzekam, ani jej nie wychwalam. Jaram się tworzeniem muzyki, gdyż jest to czynność niezwykle intymna i kreatywna. Granie koncertów z kolei więcej niż z muzyką ma wspólnego z aktorstwem, ale pogodziłem się z tym i odkąd jestem aktywnym raperem, w zasadzie nie przytrafiają mi się długie przerwy sceniczne.
Nie męczy cię taki stan rzeczy? W utworze „Brudny algorytm” na płycie „Magnum Ignotum: Preludium” rapowałeś, że „nie chcesz być jak Mickey Rourke w »Zapaśniku«”, przywołując tym samym postać zgorzkniałego performera, który lata świetności ma już dawno za sobą.
Bywa, że bardzo męczy. Jestem podtatusiałym i wiekowym już raperem, na którego z jakiegoś powodu wciąż jest zapotrzebowanie, dlatego jeszcze się kręcę po najróżniejszych scenach. Ma to jednak swoje uroki, bo dzięki temu spotykam nowych, ciekawych ludzi. Pamiętam chociażby pewien koncert, który zagrałem w 2018 roku w małej miejscowości na końcu kraju. W klubie zebrał się tłum wystrzelonych osób po współczesnych narkotykach; w tle przygrywało disco polo. Nagle podszedł do mnie koleś, który ewidentnie czuł się tam nieswojo, i wyjął z plecaka kilkanaście moich płyt. Podpisałem mu je wszystkie, zbiłem piątkę oraz podziękowałem za przyjście. Takie chwile pozwalają odzyskać wiarę w to, co robię. Inna sytuacja: byłem z moimi dziećmi na basenie. Maluchy dzielnie pływały, ja siedziałem obok i obserwowałem je. Po torze obok pływał jakiś koleś, który w pewnym momencie mnie dostrzegł, na chwilę przerwał kraul, podniósł okularki i krzyknął w moim kierunku: „Zajebistą muzykę robisz!” (śmiech).
Wracając jeszcze do koncertów – to jest jakieś szaleństwo. Za co właściwie my, artyści, bierzemy pieniądze? Co my dajemy publice – parę chwil dobrej zabawy…? Zagrałem na dziesiątkach festiwali, nieraz w dziwnych miejscach, i muszę powiedzieć, że zupełnie nie kumam tego cyrku. Brakuje tylko, żeby wokół nas na scenie biegały niedźwiedzie. My sobie coś tam gadamy do mikrofonów, a przed nami tłum kołysze się jak glony w morzu. Raperzy niemal co weekend wychodzą na scenę, by dać kolejny spektakl. Gdy zdarza mi się wybrać do teatru, podziwiam aktorów, którzy ileś razy w tygodniu muszą wcielić się w rolę napisaną przez kogoś innego. Ja sam sobie piszę scenariusz, sam reżyseruję i odgrywam główną rolę. Od lat odtwarzam często te same kawałki. Ludzie najbardziej pożądają tego, co już znają i co lubią. Chcą podnieść ręce do góry i pośpiewać. Takie ich prawo. Dla mnie sednem rapu jest pisanie i nagrywanie nowych kawałków.
Koczowniczy