Название | Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard |
---|---|
Автор произведения | Артур Конан Дойл |
Жанр | Исторические приключения |
Серия | |
Издательство | Исторические приключения |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-7950-637-8 |
Słyszałem trzask zwalanych na ziemię beczek, aż wreszcie do mej beczki wsunęły się dwie brodate twarze i dwie lufy karabinów.
Porwali mnie za rękawy i wyciągnęli na światło dzienne. Musiałem jakoś szczególnie wyglądać, gdy tak stałem w oślepiającym blasku słońca, łypiąc oczyma i chwytając powietrze.
Byłem pogięty i połamany, nie mogłem wyprostować zesztywniałych członków, a płaszcz mój był na pół czerwony, jak mundur żołnierzy angielskich. Leżałem w beczce od czerwonego wina.
Te draby śmiały się coraz głośniej i głośniej, te psy, a gdy im mojem zachowaniem się i gestami dawałem do zrozumienia całą moją dla nich pogardę, stawało się jeszcze gorzej.
Ale nawet wobec takich ciężkich okoliczności zachowywałem się, jak człowiek, którym jestem, a gdy zacząłem im się powoli bystro przypatrywać, żaden z tych opryszków nie śmiał mi spojrzeć prosto w oczy.
To jedno jedyne spojrzenie dokoła wystarczyło dla mnie, aby się przekonać dokładnie o mojem położeniu. Ci chłopi zdradzili mnie jednemu z posterunków gerylasów.
Było ich ośmiu, dziko wyglądających, brodatych i obrośniętych, jak małpy, w wielkich kapeluszach i bluzach o wielu guzikach, a mieli na sobie prócz tego jaskrawe pasy. Każdy miał w ręku strzelbę i prócz tego jeden lub dwa pistolety za pasem.
Przywódca, wielki, brodaty chłop, przysunął lufę karabinu do mego ucha, podczas gdy inni przeszukiwali moje kieszenie; zabrali mi płaszcz, pistolet, lunetę, pałasz, a co najgorsze – hubkę, krzesiwko i kamień.
Mogło się dziać, co chciało, byłem zrujnowany, gdyż nie posiadałem już środków do podpalenia stosu, nawet gdybym się do niego dostał.
Ośmiu drabów tego pokroju i trzech chłopów, panowie, a ja zupełnie bezbronny! Czy Stefan Gerard rozpaczał z tego powodu? Czy stracił przytomność umysłu?
Oh, znacie mnie za dobrze, panowie, ale ci przeklęci bandyci nie znali mnie jeszcze. Nigdy jeszcze nie wytężałem tak całego mego umysłu, jak właśnie w tej chwili, gdy wszystko wydawało się być straconem. Nie wpadniecie coprawda na to, choćbyście myśleli do końca świata, jakiego użyłem podstępu, aby się wydostać z ich rąk; posłuchajcie zatem, a opowiem wam.
Wytaszczyli mnie z wozu i zrewidowali, a ja stałem jeszcze pokurczony i połamany między nimi. Sztywność zaczęła powoli ustępować, a ja myślałem ustawicznie, w jaki sposób im się wymknąć.
Posterunki opryszków ustawione były w wąskim wąwozie. Poza nim wznosiła się stroma skała, a ku przodowi spadał teren, jak dach, ku oddalonej dosyć dolinie, zarośniętej krzakami. Te draby biegliby prędzej tak pod górę, jak nadół, niż ja.
Na nogach mieli abarkasy, czyli trzewiki ze skóry wołowej, przytwierdzone do nóg, jak sandały, to też mogli wszędzie znaleźć oparcie. Mniej rezolutny człowiek ode mnie byłby rozpaczał.
Ale zauważyłem natychmiast szczególną szansę, którą mi zesłała pani Fortuna, i skorzystałem z niej. Na samym brzegu stoku stała jedna z beczek od wina. Zacząłem się niepostrzeżenie i powoli do niej przysuwać, a potem szybko, jak tygrys, wskoczyłem do niej nogami naprzód. Szybkie pchnięcie, beczka przewróciła się na bok i potoczyła piorunem wdół.
Nie zapomnę nigdy tej strasznej podróży, panowie… z jakim piekielnym hukiem ta beczka wdół się toczyła! Kolanami i łokciami oparłem się o ściany beczki, tak, iż tworzyłem zwarty tłomok, przez co nadawałem beczce zdolność oporu i potrzebną równowagę. Ale głowa wystawała z otworu, a tylko cudowi jakiemuś mam do zawdzięczenia, iż nie rozbiłem sobie czaszki.
Po łagodnie spadających miejscach beczka toczyła się znośnie, ale na więcej stromych wyprawiała koziołki, skakała w górę, a potem z trzaskiem padała na ziemie tak, iż wszystkie kości chodziły we mnie, jak pogruchotane.
Wiatr świszczał mi w uszach, w głowie huczało, jak w młynie, zrobiło mi się słabo, dostałem zawrotu głowy i byłem bliski omdlenia.
Potem usłyszałem trzask łamanych gałęzi: dostałem się więc do krzaków, które widziałem z góry.
Ekwipaż mój pędził tymczasem bez przerwy przez otwarte pole, wpadł do drugiego zagajnika, wyrżnął wreszcie o jakiś pień i rozleciał się w kawałki.
Wskutek strasznych wstrząśnień byłem bardzo osłabiony, a miałem takie uczucie, jak wówczas, gdy po raz pierwszy poznałem na morzu te ruchy, które wywołują chorobę morską.
Musiałem na chwilę spocząć obok ruin mego wehikułu i oprzeć głowę na rękach. Na dłuższy odpoczynek nie było czasu, gdyż już nad sobą słyszałem strzały, znak, iż moi prześladowcy znajdowali się tuż za mną.
Wpadłem w największą gęstwinę i pędziłem, pędziłem, dopóki nie padłem zupełnie z sił wyczerpany. Nic się nie poruszało. Pozbyłem się mych wrogów.
Gdy przyszedłem do siebie, udałem się natychmiast w dalszą drogę. Po kolana brodziłem we wodzie przez różne strumienie, gdy przyszło mi na myśl, że mogli mnie ścigać przy pomocy psów.
Wydostawszy się na wolne miejsce, gdzie mogłem się rozglądnąć dokoła, spostrzegłem ku mej największej radości, iż mimo mych przygód nie oddaliłem się zbytnio od mego celu.
Nade mną wznosił się szczyt Merodal z gołym, śmiałym czubem, który wystawał z lasów dębowych, okalających jego boki. Te gaje karłowatych dębów tworzyły dalszy ciąg gęstwiny, która mi właśnie służyła za ochronę. Sądziłem, iż nie mam potrzeby obawiania się czegoś, skoro się tylko wydostanę na drugą stronę.
Coprawda, zdawałem sobie z tego jasno sprawę, iż każdy człowiek był moim wrogiem, że nie miałem przy sobie żadnej broni i że dokoła mnie znajdowało się wielu ludzi. Nie widziałem nikogo, od czasu do czasu słyszałem jednak ostre gwizdanie a raz nawet strzał woddali.
Była to ciężka praca, to posuwanie się naprzód przez gęstwinę, to też ucieszyłem się wielce, gdy wydostałem się wyżej i znalazłem ścieżynkę. Naturalnie nie byłem tak głupi, abym sam z niej korzystał. Trzymałem się w jej pobliżu i szedłem za jej biegiem.
Szedłem tak przez pewien czas i sądziłem, że znajduję się już niedaleko skraju lasu, gdy posłyszałem jakiś szczególny szmer, coś jakby jęk. Z początku myślałem, że to głos jakiegoś zwierzęcia, ale niezadługo usłyszałem słowa, z których mogłem rozróżnić tylko dwa francuskie:
– Mon Dieu!
Z największą ostrożnością udałem się w kierunku, z którego mnie głos dochodził.
I co się ukazało moim oczom?
Na łożu z suchych liści leżał człowiek, mający na sobie ten sam szary mundur, który i ja miałem na sobie. Był najwidoczniej ciężko ranny, gdyż chustka, którą przyciskał do piersi, była cała czerwona od krwi. Dokoła jego łoża znajdowała się kałuża krwi, a nad nim unosiły się takie masy much, że z pewnością ich brzęczenie i bzykanie byłoby zwróciło moją uwagę, gdybym nawet nie słyszał jęku.
Zatrzymałem się najpierw przez chwilę, ponieważ obawiałem się pułapki, potem jednak litość i przywiązanie przemogły wszelkie inne uczucia i w jednej chwili klęknąłem obok rannego.
Był to Duplessis, który wczoraj wyjechał na podpalenie stosu. Spojrzał na mnie, jak nieprzytomny. Jedno spojrzenie na jego zapadłe policzki i przygasłe oczy powiedziało mi, iż człowiek ten jest umierający.
– Gerard!