Dobry omen. Терри Пратчетт

Читать онлайн.
Название Dobry omen
Автор произведения Терри Пратчетт
Жанр Зарубежная фантастика
Серия
Издательство Зарубежная фантастика
Год выпуска 0
isbn 9788381696753



Скачать книгу

uszami. Z daleka dobiegły go ludzkie głosy. A najbardziej jeden głos. Głos należał do chłopca, ale był to głos, któremu miał być posłuszny i nie śmiał się sprzeciwiać. Pójdzie za nim, jeśli głos powie „chodź” i zabije, jeśli głos rozkaże „zabij”. Głos Jego Pana18.

      Przeskoczył żywopłot i ruszył przez łąkę. Pasący się spokojnie rasowy buhaj zmierzył wzrokiem przybysza, rozważył szanse i szybko odbiegł w drugi koniec pastwiska. Głos dochodził z rzadkiego zagajnika. Czarny pies tocząc ślinę, podczołgał się bliżej.

      Inny głos powiedział:

      – A właśnie że nigdy. Zawsze mówisz, że on to zrobi, a nigdy nie robi… Myślałby kto, że twój tata kupi ci zwierzaka. Nie ma mowy. A jak ci kupi, to pewnie nic ciekawego. Pewnie patyczaki. Bo twój tata myśli, że to ciekawe.

      Słysząc to, czarny pies zrobił ruch będący psim odpowiednikiem wzruszenia ramionami, ale natychmiast stracił zainteresowanie mówiącym, bo oto odezwał się jego Pan.

      – Będę miał psa.

      – Co ty powiesz? A skąd wiesz, że to będzie pies?! Przecież nikt nie mówił, że dostaniesz psa. I zobaczysz, twój tata będzie ciągle gadał, ile toto je.

      – Przeważnie kocierpkę – wtrącił trzeci głos. Był bardziej afektowany niż dwa poprzednie. Należał do kogoś, kto przed sklejeniem plastikowego samolotu nie tylko odetnie, oczyści i posegreguje części według załączonej instrukcji, ale także starannie pomaluje to, co ma być pomalowane oraz rzecz jasna, skrupulatnie wyliczy czas schnięcia farby. To tylko kwestia czasu, kiedy ten głos będzie należał do biegłego księgowego.

      – Wcale że nie je kocierpki. Tylko nie mów, że widziałeś, jak pies je kocierpkę.

      – Nie pies, tylko patyczaki. Naprawdę to bardzo ciekawe robaki. Jak mają gody, to się zjadają.

      Zapadła cisza. Pies podczołgał się bliżej i zobaczył, że głosy dochodzą z jamy.

      Zagajnik krył kredowy kamieniołom, z rzadka porośnięty dziką winoroślą i kolczastymi krzewami. Stary, ale nie opuszczony. Używany głównie przez deskorolkarzy i cyklistów juniorów, którzy po wielogodzinnych szaleństwach na gładszych odcinkach rumowiska w pełni zasługiwali na tytuł Mistrza Startego Kolana.

      Postrzępiona lina do niebezpiecznej wspinaczki zwisała z grubszej gałęzi… Tu i ówdzie leżały kawałki zardzewiałego żelastwa i spróchniałych desek. Niektóre malowniczo wkomponowane w gałęzie drzew. Z kępy pokrzyw dumnie sterczała osmalona tabliczka „Triumph Herald Estate”.

      W przeciwnym końcu plątanina drutów, prętów i kółek świadczyła, że w tym miejscu znajdowała się kiedyś filia słynnego londyńskiego złomowiska zwanego Zapomnianym Cmentarzyskiem, gdzie kończyły żywot koszyczki i wózki z supermarketów.

      Miejsce to było rajem dla dzieci. Dorośli mówili o nim Wilczy Dół.

      Spoglądając przez pokrzywy, pies ujrzał w środku wyrobiska cztery postacie. Siedziały na nieodłącznym składniku wszystkich tajnych narad – na skrzynce po mleku.

      – A właśnie że nie.

      – A właśnie że tak.

      – A właśnie że nie – powtórzył pierwszy głos. Miał wyższy tembr i należał do dziewczynki. Brzmiały w nim nutki grozy i fascynacji.

      – A właśnie że tak. Jak bonie-dydy. Jak wyjeżdżaliśmy na urlop, to miałem sześć sztuk w słoiku. No i zapomniałem zmienić im ściółkę i kocierpkę i jak żeśmy wrócili, to w słoju był tylko jeden taki gruby.

      – Ee tam… To nie patyczaki, tylko modliszki. Ja raz widziałem w telewizji, jak taka duża samica zjadła tego drugiego, a on nic nie powiedział. Nawet się nie ruszył.

      Znów zapadła wymowna cisza.

      – A o co one się modlą? – zapytał Głos Jego Pana.

      – A bo ja wiem? Pewnie, żeby nie musiały się żenić.

      Pies przysunął się jeszcze bliżej i przez dziurę w desce spojrzał w dół.

      – Zobaczysz, że będzie tak jak z moim rowerem – powiedział zdecydowanie pierwszy głos. – Ja chciałem taki rower z przerzutką, na siedem biegów i z długim siodełkiem i koniecznie, żeby był czerwony i w ogóle, a oni kupili mi taki jasny niebieski. Z koszykiem! Dziewczyński rower!

      – No… ale ty jesteś dziewczyną – stwierdził jeden z pozostałych głosów.

      – To dyskryminacja seksualna. Dają ci dziewczyńskie prezenty tylko dlatego, że jesteś dziewczyną.

      – Ale ja dostanę psa – powiedział zdecydowanie Głos Jego Pana. Nie widział twarzy. Pan siedział tyłem.

      – No pewno. Takiego dużego, ogromniastego rotweilera, co nie? – zakpiła dziewczyna.

      – Właśnie że nie. To będzie taki pies do zabawy – powiedział Głos Jego Pana. – Wcale nie duży…

      …oko w pokrzywach gwałtownie opadło…

      – …ale za to bardzo mądry. I będzie umiał wejść do nory królika i będzie miał jedno śmiesznie oklapnięte ucho. I to będzie kundel. Rasowy kundel.

      Siedząca w wyrobisku czwórka nie usłyszała świstu implozji nad krawędzią jamy. Dźwięk ten będący skutkiem transformacji dużego psiska w małego sympatycznego kundelka nie dotarł do zaaferowanej dyskusją grupki.

      Po chwili rozległ się cichy trzask, jakby psie ucho dotąd postawione na sztorc na skutek zmian chrzęści nagle oklapło.

      – I dam mu na imię… – ciągnął Głos Jego Pana… – będzie się wabił…

      – No jak? Jak go nazwiesz? – dopytywała się dziewczynka.

      Pies czekał w napięciu. Oto ta chwila! Nadanie imienia. Za chwilę życie nabierze treści. Odnajdzie cel i własną tożsamość. Oczy wciąż pałały czerwonym blaskiem, choć znajdowały się znacznie bliżej ziemi, a łodygi pokrzyw dziwnie zgrubiały.

      – Będzie się wabił Pies! – oznajmił Pan. – To takie przyjemne imię. I nie ma z nim kłopotów.

      Diabelski pies zawahał się. Na dnie demonicznego mózgu psa głos mówił, że coś jest nie w porządku, ale posłuszeństwo i wielkie psie oddanie przyćmiło największe nawet obawy. Tak czy owak, kto niby miał określić wielkość diabelskiego posłańca?

      Potruchtał w dół na spotkanie przeznaczenia.

      Chociaż zawsze chciał rzucać się na obcych ludzi, teraz, o dziwo, zorientował się niespodziewanie dla samego siebie, że chciał przy tym merdać ogonem.

      –A mówiłeś, że to on! – zrzędził Azirafal, odruchowo zdejmując ostatnie kawałki kremówki z marynarki i oblizując palec.

      – Bo to był on! – odparł Crowley. – Ale chyba powinienem się upewnić, prawda?

      – Najwyraźniej wtrącił się ktoś trzeci.

      – Nie ma żadnych trzecich. Jesteśmy tylko my, Dobry i Zły. Jedna albo druga strona Układu – stwierdził Crowley i grzmotnął w kierownicę. – Będziesz zdumiony, gdy zobaczysz, do czego zdolni są tam, na Dole.

      – Nie mniej niż ty, gdy zobaczysz, co potrafią tam, na Górze.

      – Daj spokój! U was przynajmniej wiedzą co to litość – uciął kwaśno Crowley.

      – Poważnie? Byłeś kiedy w Gomorze?

      – Jasne.



<p>18</p>

W oryginale: his Masters Voice; jest to również nazwa bardzo znanej wytwórni płytowej. Jej znakiem firmowym jest pies z łbem uniesionym ku gramofonowi (przyp. red.).